Выбрать главу

Patrzył na nie oniemiały. Wypełniał go żar, płonący żar poruszonego słońca. Widział draghkary wyraźnie, ich bezduszne oczy osadzone w białych, ludzkich twarzach nad skrzydlatymi ciałami, oczy, które nie miały w sobie nic ludzkiego. Straszliwy żar. Skwierczący żar.

Z jasnego nieba wytrysnęła błyskawica, biły pioruny, trzaskające i przeraźliwie głośne, przepalając na wskroś jego oczy, uderzając w czarne, skrzydlate sylwetki. Odgłosy pogoni stały się odgłosami umierania, zwęglone kształty spadły na ziemię, niebo było na powrót czyste.

Żar. Straszliwy żar Światłości.

Padł na kolana, wydawało mu się, że słyszy, jak łzy skwierczą mu na policzkach.

— Nie!

Chwytał kurczowo kępy poskręcanej trawy, szukając oparcia w czymś rzeczywistym. Trawa buchnęła płomieniami.

— Błagam, nieeeeee!

Wraz z jego głosem wzbił się wiatr, wył przez jego głos, wraz z jego głosem spadał z rykiem w dół przełęczy, chłoszcząc płomienie, które stworzyły mur ognia. Mur umknął przed nim w stronę hordy trolloków, szybszy od cwałującego konia. Ogień wżarł się w trolloki, a góry zadrżały od ich wrzasków, wrzasków nieomal tak głośnych jak ten wiatr i jego głos.

— To się musi skończyć!

Uderzył pięścią i ziemia zadudniła jak gong. Rozharatał dłonie o kamienistą glebę i ziemia zadrżała. Otaczający go teren marszczył się coraz to wyższymi falami, falami pyłu i kamieni, wzbijającymi się wysoko ponad trolloki i Pomory, załamując się nad nimi, jednocześnie pod ich kopytami rozpadły się góry. Armia trolloków tonęła we wrzącej kipieli ciał i rumoszu. Stwory, które jeszcze trzymały się na nogach, nadal tworzyły potężną hordę, liczebnie jednak zaledwie dwukrotnie przekraczała ona ludzką armię i teraz kłębiła się w strachu i zamieszaniu.

Wiatr ucichł. Ucichły wrzaski. Ziemia znieruchomiała. Ogarnęły go tumany pyłu i dymu, które wzbiły się w górę z przepaści pod przełęczą.

— Niech cię Światłość oślepi, Ba’alzamonie! To się musi skończyć!

TO NIE TUTAJ.

Ta myśl, od której Randowi zawibrowało w czaszce, nie zrodziła się w jego umyśle.

NIE WEZMĘ W TYM UDZIAŁU. TYLKO WYBRANIEC MOŻE ZROBIĆ TO, CO ZROBIĆ TRZEBA, O ILE TAKA JEST JEGO WOLA.

— Gdzie?

Nie chciał tego wypowiedzieć, ale nie potrafił się powstrzymać.

— Gdzie?

Otaczająca go mgła rozdzieliła się, pozostawiając kopułę czystego, przezroczystego powietrza wysokości dziesięciu piędzi, otoczoną murami kłębów dymu i pyłu. Przed nim wznosiły się schody, każdy stopień oddzielony od innych — niczym nie wsparte ciągnęły się w górę, w mrok, który zaciemniał słońce.

NIE TUTAJ.

Przez tę mgłę, jakby z drugiego krańca ziemi, niósł się krzyk:

— Taka jest wola Światłości!

Ziemia zadudniła łoskotem kopyt, gdy siły ludzkości przypuściły ostatni atak.

Przez chwilę jego otulonym w pustkę umysłem owładnęła panika. Atakujący jeźdźcy nie widzieli go w tumanach kurzu, ich szarża miała go zaraz stratować. Większa jego część ignorowała trzęsienie ziemi jako błahostkę, którą nie należało się w ogóle przejmować. Tępy gniew pociągnął jego stopy, pokonał pierwsze stopnie.

„Trzeba z tym wreszcie skończyć!”

Otoczyła go ciemność, idealna czerń totalnej nicości. Stopnie wciąż tam były, wisiały w czerni, pod jego stopami i przed nim. Kiedy się obejrzał, ludzie zniknęli, rozpłynęli się bez śladu, wtapiając w otaczającą go nicość. Struna natomiast pozostała, ciągnęła się za nim, rozjarzona linia, malejąca i ginąca w oddali. Nie była tak gruba jak przedtem, nadal jednak pulsowała, pompowała w niego siłę. Pompowała życie, wypełniała go Światłością. Dalej wspinał się w górę.

Miał wrażenie, że wędruje tak całą wieczność. Całą wieczność i kilka minut. Czas znieruchomiał w nicości. Czas biegł szybciej. Wspinał się jeszcze wyżej, dopóki nagle nie stanął przed jakimiś drzwiami o szorstkiej, spękanej i starej powierzchni, przed drzwiami, które znakomicie pamiętał. Dotknął ich i wtedy rozpadły się na kawałki. Kawałki jeszcze opadały w dół, gdy przestępował przez próg, z jego ramion sypały się szczątki drewna.

Komnata też była taka sarna, jak ją zapamiętał, szalone, prążkowane niebo widoczne z balkonu, stopniałe ściany, wypolerowany stół, potworny kominek z ryczącym, nie dającym ciepła ogniem. Niektóre z twarzy, stanowiących budulec kominka, wykrzywione udręką i niemo wrzeszczące, szarpały pamięć, jakby je znał, nie porzucił jednak pustki, dryfował wśród swego wnętrza otoczony próżnią. Był sam: Kiedy spojrzał w lustro wiszące na ścianie, odbicie jego twarzy było tak wyraźne, jakby to był on sam.

„W pustce jest spokój.”

— Tak — powiedział Ba’alzamon stojący przed kominkiem. — Przypuszczałem, że Aginor ulegnie chciwości. Ostatecznie jednak to nie ma żadnego znaczenia. Długo trwało szukanie, ale już po wszystkim. Jesteś tutaj i wiem, kim jesteś.

Pustka unosiła się w samym środku Światłości, a w samym środku tej pustki unosił się Rand. Dotknął gleby swego domu i poczuł twardy kamień, jałowy i suchy, bezlitosny kamień, na którym przetrwać mogli tylko silni, twardzi jak góry.

— Mam dość uciekania.

Sam nie wierzył, że jego głos może być tak spokojny.

— Zmęczyło mnie, że wiecznie zagrażasz moim przyjaciołom. Już więcej nie będę uciekał.

Zauważył, że Ba’alzamon też ma swoją wstęgę. Czarną, grubszą od jego wstęgi, tak szeroką, że przy niej ludzkie ciało wydawałoby się Zupełnie nikłe, a jednak ona sama niknęła jakby przy Ba’alzamonie. Każdy puls przebiegający po tej czarnej żyle pochłaniał światło.

— Myślisz, że ma jakiś wpływ to, czy uciekasz, czy zostajesz?

Płomienie w ustach Ba’alzamona roześmiały się. Twarze w palenisku załkały na widok wesołości swego pana.

— Wiele razy przede mną uciekałeś i za każdym razem ja cię doganiałem i sprawiałem, że karmiłeś się swoją dumą, przyprawiając ją rzewnymi łzami. Wiele razy podnosiłeś się i walczyłeś, potem pełzałeś pokonany, błagając o litość. Masz wybór, robaku: klękniesz u mych stóp i będziesz służył mi jak należy, a ja dam ci władzę nad tronami, albo staniesz się kukłą Tar Valon, krzyczącą przeraźliwie, gdy ja będę ją wcierał w pył czasu.

Rand poruszył się, by zerknąć w stronę drzwi, jakby szukał drogi ucieczki. Niech Czarny tak sobie myśli. Za drzwiami wciąż było widać czerń nicości, rozszczepioną przez świecącą nić, która biegła od jego ciała. I biegła też przez nią grubsza wstęga Ba’alzamona, tak czarna, że wyróżniała się na tym ciemnym tle niczym śnieg. Obydwie wstęgi odbijały się od siebie, pulsując niczym dwie aorty, światło ledwie opierało się falom ciemności.

— Istnieją jeszcze inne możliwości wyboru — powiedział Rand. — To Koło tka Wzór, nie ty. Uciekłem z każdej pułapki, którą na mnie zastawiłeś. Uciekłem Pomorom i trollokom, uciekłem twoim Sprzymierzeńcom. Przyszedłem aż tutaj po twoich śladach i po drodze zniszczyłem twoją armię. Ty nie tkasz Wzoru.

Oczy Ba’alzamona buzowały jak dwa paleniska. Nie poruszył ustami, jednak Randowi wydało się, że słyszy, jak przeklina Aginora. Po chwili ognie zgasły, a zwyczajna ludzka twarz uśmiechała się do niego, mimo ciepła Światłości napełniając chłodem.