Выбрать главу

— Można zebrać inne armie, głupcze. Jeszcze nadejdą armie, o jakich ci się nigdy nie śniło. Ty szedłeś po moich śladach? Ty ślimaku spod skały, ty szedłeś po moich śladach? To ja wytyczałem twoją drogę od dnia, w którym się urodziłeś, drogę, która miała cię zawieść albo do grobu, albo do tego miejsca. Pozwoliłem uciec i przeżyć jednej z Aiel, by wygłosiła słowa, które miały rozbrzmiewać echem przez całe lata. Jain Długi Krok, bohater — wypowiedział to słowo z szyderczym grymasem — z którego zrobiłem głupca i odesłałem do Ogirów, myślał, że się ode mnie uwolnił. Czarne Ajah rozpełzły się niczym robactwo po całym świecie w poszukiwaniu ciebie. Ja pociągam za sznurki, a zasiadająca na Tronie Amyrlin tańczy i myśli, że to ona kontroluje wydarzenia.

Pustka zadrżała, Rand pośpiesznie ją umocnił.

„On wszystko wie. Mógł to zrobić. Mogło być tak, jak on mówi.”

Światłość ogrzała pustkę. Rozległ się donośny krzyk zwątpienia i ucichł, pozostawiając po sobie tylko małe ziarnko. Walczył, nie wiedząc, czy chce na zawsze pogrzebać to ziarno, czy też dać mu rosnąć. Próżnia umocniła się, mniejsza niż dotychczas, unosił go spokój.

Ba’alzamon wydawał się niczego nie zauważać.

— Dla mnie to nieważne, czy jesteś żywy czy martwy, jest to ważne tylko dla ciebie i dla tej władzy, którą mógłbyś posiąść. Albo ty będziesz mi służył, albo twoja dusza. Wolałbym jednak, abyś klęczał przede mną jako żywy, a nie martwy. Wysłałem do twej wioski tylko jeden taran, mimo że mogłem posłać ich tysiąc. Tylko jednego Sprzymierzeńca Ciemności, mimo że cała ich setka mogła napaść na ciebie podczas snu. A ty, głupcze, nic o nich nawet nie wiesz, o tych, którzy cię wyprzedzają, o tych, którzy są za tobą, ani o tych, którzy są u twego boku. Jesteś mój, zawsze byłeś mój, jak pies uwiązany na smyczy i ja cię tu sprowadziłem, byś klęknął przed swym panem, albo umarł, by klęczała wówczas twoja dusza.

— Zaprzeczam ci. Nie masz nade mną władzy i nie będę przed tobą klęczał, ani żywy, ani martwy.

— Spójrz — powiedział Ba’alzamon. — Spójrz.

Rand mimowoli odwrócił głowę.

Stały tam Egwene i Nynaeve, blade i przestraszone, z kwiatami we włosach. I jeszcze jedna kobieta, nieco starsza od Wiedzącej, ciemnooka i piękna, ubrana w suknię z Dwu Rzek, z jasnymi kwiatami wyhaftowanymi wokół szyi.

— Matka? – wydyszał, a ona uśmiechnęła się bezsilnym uśmiechem. — Nie! Moja matka nie żyje, a te dwie są bezpieczne w innym miejscu. Zaprzeczam ci!

Postacie Egwene i Nynaeve zamazały się, rozpłynęły we mgle, rozproszyły. Kari al’Thor wciąż tam stała, z oczami wielkimi od strachu.

— Przynajmniej ona — powiedział Ba’alzamon — należy do mnie i zrobię z nią, co zechcę.

Rand potrząsnął głową.

— Zaprzeczam ci.

Wyduszał te słowa z najwyższym trudem.

— Ona nie żyje i Światłość ją chroni przed tobą.

Wargi jego matki zadrżały. Łzy spływające po jej policzkach paliły go niczym kwas.

— Władca Grobu jest silniejszy niż kiedyś, mój synu — powiedziała. — Jego ręce sięgają dalej. Nieostrożne dusze lepią się do słodyczy języka Ojca Kłamstw. Mój synu. Mój jedyny, ukochany synu. Oszczędziłabym ci tego, gdybym mogła, ale on jest teraz mym panem, prawem mojego istnienia, zdanego na jego kaprys. Muszę mu być posłuszna i korzyć się przed nim, prosząc o łaskę. Tylko ty możesz mnie uwolnić. Błagam, mój synu. Proszę, pomóż mi. Pomóż mi. Pomóż mi! BŁAGAM!

Z jej ust wydarło się łkanie, kiedy otoczyły ją zamkniętym kręgiem Pomory z obnażonymi twarzami, bladymi i pozbawionymi oczu. Porwały na niej ubranie swymi bezkrwistymi dłońmi, dłońmi trzymającymi szczypce, zaciski i inne narzędzia, którymi kłuły, przypalały i chłostały jej nagie ciało. Przeraźliwym krzykom nie było końca.

Jej krzyk odbił się echem i powrócił jako krzyk Randa. Pustka wypełniająca jego umysł zawrzała. W dłoni zabłysnął miecz. Nie ostrze ze znakiem czapli, lecz ostrze ze światła, ostrze Światłości. Już gdy je podnosił, z czubka wystrzeliła paląca biała błyskawica, jakby samo ostrze uległo wydłużeniu. Dotknęło najbliższego Pomora i komnatę wypełnił oślepiający biały nalot, przeświecający Półludzi na wylot, niczym świeca papier paląc ich, odbierając im wzrok.

Ze środka tej jasności usłyszał szept:

— Dzięki ci, mój synu. Światłość. Błogosławiona Światłość.

Blask ściemniał i został sam w jednej komnacie z Ba’alzamonem. Oczy Ba’alzamona zapłonęły jak piekielne czeluście, umknął jednak przed mieczem, jakby to naprawdę była sama Światłość.

— Głupcze! Zniszczysz samego siebie! Jeszcze nie potrafisz nią władać, jeszcze nie teraz! Muszę cię najpierw nauczyć!

— To koniec — powiedział Rand i zamachnął się mieczem na czarną wstęgę Ba’alzamona.

Kiedy ostrze opadło, Ba’alzamon wrzasnął przeraźliwie, od jego krzyku kamienne ściany zaczęły drżeć, a gdy ostrze Światłości przecięło wstęgę, nie kończące się wycie podwoiło swą moc. Odcięte końce odskoczyły od siebie gwałtownie, jakby coś je przedtem napinało. Część wyrastająca z nicości zaczęła się kurczyć, druga uderzyła w ciało Ba’alzamona, ciskając nim o kominek. W tle bezgłośnych wrzasków torturowanych twarzy rozległ się cichy śmiech. Ściany zadrżały i pokryły się siatką pęknięć, podłoga zafalowała, z sufitu posypał się grad kamiennych odłamków.

Kiedy wszystko wokół niego się rozpadło, Rand wskazał mieczem serce Ba’alzamona.

— To koniec!

Z ostrza wytrysnęło światło, skrzące deszczem płonących iskier niczym krople roztopionego, białego metalu. Donośnie wyjąc, Ba’alzamon podniósł gwałtownie ręce, na próżno starając się osłonić. Płomienie w jego oczach wrzasnęły i połączyły się z innymi płomieniami, które ogarnęły kamień, kamień pękających ścian, kamień zapadającej się posadzki, kamień spadający ze sklepienia. Rand poczuł, że przyczepione do niego jasne pasmo rzednie, pozostawiając po sobie samą łunę, naprężał się jednak z coraz większą siłą, nie wiedząc, ani co robi, ani jak to robi, rozumiał tylko tyle, że trzeba z tym wreszcie skończyć.

„Trzeba z tym wreszcie skończyć!”

Ogień wypełnił komnatę skrzepłym płomieniem. Rand widział, jak Ba’alzamon więdnie niczym liść, słyszał jego wycie, czuł, jak wrzask ociera się ze zgrzytem o kości. Płomień zbladł do czystego, białego światła, jaśniejszego od słońca. Po chwili zniknął ostatni błysk pasma i wtedy zaczął spadać pośród bezkresnej czerni i cichnącego wycia Ba’alzamona.

Coś uderzyło go z ogromną siłą, zamieniając ciało w galaretę, galareta zatrzęsła się i wrzasnęła z ognia płonącego we wnętrzu, płonącego chłodnym zimnem, bez końca.

52

Nie istnieje ani początek, ani zakończenie

Najpierw poczuł słońce, które wędrowało po bezchmurnym niebie, wypełniając jego znieruchomiałe oczy. Wydawało się, że wędruje jakby zrywami — to całymi dniami stało w bezruchu, to mknęło przed siebie w postaci świetlnej smugi, rzucając się w stronę odległego horyzontu, pociągając za sobą dzień.

„To powinno coś znaczyć.”

Myślenie było czymś nowym.

„Ja potrafię myśleć. To ja oznacza mnie.”

Potem pojawił się ból, wspomnienie wściekłej gorączki, sińce od dygotania, które ciskało nim niczym szmacianą lalką. I smród. Tłusty smród spalenizny, wypełniający jego nozdrza i głowę.