Podźwignął się przy pomocy obolałych mięśni, oparł na dłoniach i kolanach. Nic nie rozumiejąc zapatrzył się na tłuste popioły, w którym dotychczas leżał, w popioły rozsiane i rozsmarowane na kamieniach szczytu wzgórza. Węgle przemieszane były ze skrawkami ciemnozielonej materii, poczerniałymi na brzegach skrawkami, których nie pochłonął ogień.
„Aginor.”
Czuł, jak kłębi się i skręca jego żołądek. Próbując zetrzeć z siebie czarne smugi popiołu, wypełzł spod szczątków Przeklętego. Dłonie słabymi ruchami oklepywały ciało, nie bardzo dając rady dotrzeć do głowy. Spróbował użyć obu rąk i upadł na twarz. Pod nim majaczyło strome urwisko, gładka kamienna ściana zawirowała mu w oczach, głębia wciągała. Poczuł zawrót głowy i zwymiotował przewieszony ponad krawędzią zbocza.
Trzęsąc się pełzł do tyłu na brzuchu, dopóki lita skała nie pojawiła się przed jego oczyma, potem przekręcił się na plecy, ciężko dysząc. Z wysiłkiem wyciągnął miecz z pochwy. Po czerwonej tkaninie został tylko popiół. Ręce mu się trzęsły, kiedy miecz przystawił sobie do twarzy, musiał to zrobić obiema rękami. To było ostrze ze znakiem czapli.
„Znak czapli? Tak. Tam. Mój ojciec.”
Ale było to zwykłe stalowe ostrze. Dopiero po trzeciej próbie udało mu się wreszcie schować je z powrotem do pochwy.
„To było coś innego. Albo był jakiś inny miecz.”
— Nazywam się — powiedział po chwili — Rand al’Thor.
Jęknął głośno, gdy kolejne wspomnienia wbiły mu się w mózg niczym ołowiane kule.
— Czarny — szepnął do siebie. — Czarny nie żyje.
Nie trzeba już było uważać.
— Shai’tan nie żyje.
Świat wydawał się drżeć. Rand trząsł się w niemym uniesieniu, dopóki z jego oczu nie polały się łzy.
— Shai’tan nie żyje!
Zaśmiał się w stronę nieba. Inne wspomnienia.
— Egwene!
To imię oznaczało coś ważnego.
Obolały wstał na nogi, chwiejąc się jak wierzba na silnym wietrze i przeszedł chwiejnie obok popiołów Aginora, nie patrząc w ich kierunku.
„To już nieważne.”
Bardziej staczał się, niźli schodził z tej pierwszej, stromej części zbocza, koziołkując i zsuwając się od krzaka do krzaka. Zanim dotarł na płaski teren, posiniaczone miejsca bolały go dwukrotnie mocniej. jednak jakoś znalazł w sobie siłę, by stać.
„Egwene.”
Biegł na plączących się nogach. Brnął przez poszycie w deszczu liści i kwietnych płatków.
„Muszę ją znaleźć. Kim ona jest?”
Jego ręce i nogi, zamiast poruszać się tak, jak chciał, zdawały się rozwiewać niczym długie źdźbła trawy. Dobiegł chwiejnymi krokami do jakiegoś drzewa, padł na jego pień z taką siłą, że aż jęknął. Liście posypały się na jego głowę, gdy przycisnął twarz do chropowatej kory, starając się nie upaść.
„Egwene.”
Odepchnął się od drzewa i pobiegł dalej. Prawie natychmiast znowu się zachwiał i omal nie upadł. Zmusił jednak swe nogi do szybszego biegu, rozpędził się tak, że teraz zataczał się z właściwym rytmem, cały czas o krok od upadku na twarz. Nogi rozruszały się i były już bardziej posłuszne. Powoli biegł bardziej wyprostowany, ramiona pracowały, długie nogi pokonywały susami zbocze. Wylądował na polanie, w połowie wypełnionej teraz przez wielki dąb wyznaczający grób Zielonego Człowieka. Stał tam biały, kamienny łuk ze starożytnym symbolem Aes Sedai, poczerniała jama oznaczała miejsce, w którym ogień i wiatr bezskutecznie usiłowały uwięzić Aginora.
— Egwene! Egwene, gdzie jesteś?!
Jakaś piękna dziewczyna klęcząca pod rozłożystymi konarami spojrzała na niego wielkimi oczyma. We włosach miała kwiaty i brązowe liście dębu. Była szczupła, młoda i przestraszona.
„Tak, to właśnie ona. No przecież.”
— Egwene, dzięki Światłości, nic ci się nie stało. Były z nią jeszcze dwie kobiety, jedna z zalęknionymi oczami i długim warkoczem, wciąż przyozdobionym białymi przylaszczkami. Druga leżała wyciągnięta, z głową wspartą na złożonych płaszczach, jej własny płaszcz, niebieski jak niebo, częściowo tylko zakrywał podartą na strzępy suknię. Kosztowną tkaninę znaczyły plamy od ognia i rozdarcia, twarz kobiety była śmiertelnie blada, jednak oczy miała otwarte.
„Moiraine. Tak, to Aes Sedai. I Wiedząca, Nynaeve.”
Wszystkie trzy kobiety spojrzały na niego wyczekująco nieruchomymi oczyma.
— Nic wam się nie stało, prawda? Egwene? Nie zrobił ci krzywdy.
Potrafił już iść normalnie, bez potknięć — mimo stłuczeń na jej widok chciało mu się tańczyć — jednak jeszcze większą ochotą napawała go myśl, by zwalić się na skrzyżowane nogi obok nich.
— Już potem go nie widziałam, kiedy mnie popchnąłeś...
Oczy utkwione w jego twarzy zdradzały niepewność.
— A jak ty się czujesz, Rand?
— Bardzo dobrze.
Roześmiał się. Dotknął jej policzka i zastanowił się, czy rzeczywiście cofnęła się nieznacznie, czy może to sobie wyobraził.
— Krótki odpoczynek i będę jak nowo narodzony. Nynaeve? Moiraine Sedai?
Wymawiając te słowa, czuł w ustach smak nowości. Oczy Wiedzącej były stare, prastare w porównaniu z młodą twarzą, potrząsnęła jednak głową.
— Trochę siniaków — powiedziała, nadal mu się przypatrując. — Z nas wszystkich Moiraine jest jedyną... jedyną, która naprawdę ucierpiała.
— Bardziej niż cokolwiek innego ucierpiała moja dusza — powiedziała zirytowanym głosem Aes Sedai, poprawiając okrywający ją płaszcz. Wyglądała tak, jakby od bardzo dawna chorowała albo doszczętnie się wyczerpała, jednak jej oczy, pomimo ciemnych obwódek, były czyste i pełne siły. — Aginor był zaskoczony i wściekły, że powstrzymywałam go tak długo, ale na szczęście nie mógł tracić na mnie czasu. Sama się dziwię, że utrzymałam go tak długo. W Wieku Legend moc Aginora stawiała go tuż za Zabójcą Rodu i Ishmaelem.
— „Czarny i wszyscy Przeklęci” — zacytowała Egwene słabym, niepewnym głosem — „są uwięzieni w Shayol Ghul, uwięzieni przez Stwórcę...” — Wciągnęła urywany oddech.
— Aginor i Balthamel musieli być więzieni tuż pod samą powierzchnią. — Moiraine mówiła takim głosem, jakby już to wszystko wyjaśniła i powtarzanie ją męczyło. — Pieczęć na więzieniu Czarnego osłabła do tego stopnia, że zdołali się uwolnić. Bądźmy wdzięczni, że nie uwolniło się więcej Przeklętych. Napotkalibyśmy ich, gdyby tak było.
— To nie ma znaczenia — powiedział Rand. — Aginor i Balthamel nie żyją, i tak samo Shai...
— Czarny — przerwała mu Aes Sedai. — Chora nie chora, mówiła stanowczym głosem, a spojrzenie ciemnych oczu było rozkazujące. — Najlepiej nazywać go Czarnym. Albo przynajmniej Ba’alzamonem.
Wzruszył ramionami.
— Jak chcesz. Ale on nie żyje. Czarny nie żyje. Zabiłem go. Spaliłem...
W tym momencie zalała go potokiem reszta wspomnień, sprawiając, że otworzył szeroko usta.
„Jedyna Moc. Władałem Jedyną Mocą. Żaden mężczyzna nie może...”
Oblizał nagle zaschłe wargi. Powiew wiatru wciągnął w wir opadłe i opadające wokół nich liście, nie był jednak tak chłodny jak jego serce. Patrzyły na niego, wszystkie trzy. Obserwowały. Nawet nie mrugały oczami. Wyciągnął dłoń w stronę Egwene i tym razem to już na pewno sobie nie wyobraził, że odsunęła się od niego.
— Egwene?
Odwróciła twarz, a on opuścił rękę.
Nagle zarzuciła mu ramiona na szyję, kryjąc twarz na jego piersi.
— Przepraszam, Rand. Przepraszam. Wcale mnie to nie obchodzi. Naprawdę nie obchodzi.