— Wolałbym, żebyś nie mówiła do niej w ten sposób powiedział zrzędliwie Bran. — Właściwa forma to Moiraine Sedai, mogłaś ją bardzo zdenerwować.
Pani al’Vere poklepała go po policzku.
— Pozwól, że ja się tym będę martwić. Odbyłyśmy ze sobą długą rozmowę. I nie mów tak głośno. Jeżeli obudzisz Tama, będziesz musiał się tłumaczyć przede mną i Moiraine Sedai.
Tytuł Moiraine wypowiedziała z takim naciskiem, że zapalczywość Brana wypadła głupio:
— Zejdźcie mi obydwaj z drogi.
Czule uśmiechnąwszy się do męża, odwróciła się do łóżka. Pan al’Vere obdarzył Randa zatroskanym spojrzeniem.
— Jest wśród nas Aes Sedai. Jedna połowa kobiet we wsi zachowuje się tak, jakby Aes Sedai zasiadała w Kręgu Kobiet, a druga, jakby to był trollok. Żadna jednak chyba nie pamięta, że trzeba się obchodzić ostrożnie z Aes Sedai. Mężczyźni patrzą na nią z ukosa, ale przynajmniej nie robią niczego, co mogłoby ją sprowokować.
„Ostrożnie” — pomyślał Rand. — „Jeszcze nie jest za późno na zachowanie ostrożności.”
— Panie al’Vere — powiedział powoli — czy pan wie, ile farm zaatakowano?
— Słyszałem tylko o dwóch, wliczając w to waszą. Burmistrz umilkł, marszcząc brwi, a potem wzruszył ramionami. — To nie wydaje się wiele w porównaniu z tym, co działo się tutaj. Powinienem się cieszyć, ale... Cóż, prawdopodobnie zanim zakończy się dzień, usłyszymy o jakichś następnych.
Rand westchnął. Nie musiał pytać, które farmy.
— A tutaj we wsi, czy one... to znaczy, czy wiadomo, o co chodziło trollokom?
— Chodziło? Chłopcze! Nie wiem, czy im o coś chodziło, chyba że o zabicie nas wszystkich. Było dokładnie tak, jak mówiłem. Psy szczekały, Moiraine Sedai i Lan biegali po ulicach, a potem ktoś krzyknął, że dom pana Luhhana i kuźnia się palą. Zapalił się też dom Abella Cauthona, co było dziwne, bo stoi prawie w samym środku wsi. W każdym razie zaraz potem było wśród nas pełno trolloków. Nie, nie sądzę, że im o cokolwiek chodziło.
Wybuchnął urywanym śmiechem i umilkł, by spojrzeć z troską na żonę, która nie spuszczała wzroku z Tama.
— Prawdę powiedziawszy — tu zniżył głos — wydawały się równie zdezorientowane, jak my. Wątpię, czy spodziewały się tu zastać Aes Sedai albo Strażnika.
— Pewnie nie — powiedział Rand, krzywiąc się w uśmiechu.
Skoro Moiraine w tej kwestii powiedziała prawdę, to prawdopodobnie nie kłamała również w pozostałych. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zapytać burmistrza o radę, ale pan al’Vere najwyraźniej nie wiedział więcej o Aes Sedai niż reszta mieszkańców wsi. A poza tym nie miał ochoty mówić nawet jemu o tym, co się tu naprawdę dzieje, w myśl wyjaśnień Moiraine. Nie wiedział nawet, czy woli, by go wyśmiano, czy też, by mu nie uwierzono. Potarł kciukiem rękojeść miecza Tama. Ojciec jeździł po świecie, na pewno wie więcej o Aes Sedai niż burmistrz. Ale jeśli Tam naprawdę wyjeżdżał z Dwu Rzek, to może to, co powiedział w Zachodnim Lesie... Podrapał się po głowie, aby przepędzić te myśli.
— Powinieneś się przespać, chłopcze — zauważył burmistrz.
— O tak, to prawda — przytaknęła pani al’Vere. — Zupełnie lecisz z nóg.
Rand zamrugał zdziwiony. Nawet nie zauważył, kiedy odeszła od łóżka ojca. Rzeczywiście potrzebował snu, już sama myśl o nim wywołała ziewanie.
— Możesz się położyć w pokoju obok — powiedział burmistrz. — Już rozpaliłem ogień.
Rand spojrzał na ojca. Tam był nadal pogrążony we śnie, na ten widok zaczął znowu ziewać.
Wolałbym zostać tutaj, jeśli to wam nie przeszkadza. Może się przecież obudzić.
Sprawy chorych były domeną pani al’Vere i burmistrz jej Zostawił to pod rozwagę. Wahała się krótko, a potem skinęła głową.
— Ale pozwól mu się obudzić samemu. Jeśli zakłócisz jego sen...
Próbował powiedzieć, że zrobi wszystko, co mu się każe, ale jego słowa przerwało kolejne ziewnięcie. Pokręciła głową z uśmiechem.
— Nawet się nie zorientujesz, kiedy zaśniesz. Jeśli już koniecznie musisz tu zostać, to połóż się przy kominku. A przedtem napij się jeszcze bulionu.
— Zrobię to — obiecał Rand. Zgodziłby się na wszystko, żeby tylko móc zostać w pokoju. — I nie będę go budził. — No, mam nadzieję — powiedziała pani al’Vere stanowczym, choć przyjaznym tonem. — Przyniosę ci poduszkę i jakieś koce.
Gdy drzwi zamknę się wreszcie za nimi, Rand przystawił sobie krzesło do łóżka i usiadł tak, by móc patrzeć na Tama. Pani al’Vere miała rację, gdy mówiła, że powinien się przespać — szczęki mu trzaskały od tłumionego ziewania — ale nie mógł jeszcze zasnąć. Ojciec może się obudzić w każdym momencie, może odzyskać świadomość tylko na krótką chwilę. Musi poczekać na ten moment.
Krzywił się i wiercił na krześle, bezmyślnie drapiąc rękojeścią miecza po żebrach. Nadal miał zamiar nie powtarzać nikomu tego, co powiedziała Moiraine, ale to w końcu był jego ojciec.
„To jest...” — Nieświadomie zacisnął z całej siły zęby. „Mój ojciec. Mojemu ojcu mogę powiedzieć wszystko.” Powiercił się jeszcze trochę na krześle i położył głowę na oparciu. Tam jest jego ojcem i nikt mu nie będzie rozkazywał; co ma mówić, a czego nie mówić swemu ojcu. Nie może tylko zasnąć, dopóki Tam się nie obudzi. Nie może tylko...
9
Nakazy Koła
Rand biegł, łomotało mu serce, wpatrywał się z przerażeniem w otaczające go nagie wzgórza. Nie było to zwykłe miejsce, do którego wiosna zawitała z opóźnieniem, wiosny nie było tu nigdy i nigdy przyjść nie miała. Z zamarzniętej ziemi, która chrzęściła pod jego stopami, nic nie wyrastało, jedynie jakieś niskie porosty. Przedzierał się między ogromnymi głazami, dwukrotnie wyższymi od niego. Pokryte były pyłem, jakby nigdy nie obmywał ich deszcz. Słońce wyglądało jak nabrzmiała, krwistoczerwona kula, bardziej płomieniste niż w najgorętszy dzień lata i tak jaskrawe, że zdawało się przepalać mu oczy. Stało nieruchomo na tle ołowianego kotła nieba, na którym, po obu stronach nad horyzontem, gotowały się gwałtownie czarne i srebrzyste chmury. Jednak mimo skłębionych chmur, krainy tej nie omiatał nawet najlżejszy podmuch wiatru, i mimo posępnego słońca powietrze buchało mrozem jak w samym środku zimy.
Podczas biegu Rand przez cały czas oglądał się za siebie, ale nie widział swych prześladowców, jedynie wymarłe wzgórza i czarne góry o poszarpanych krawędziach, nad którymi unosiły się wysokie pióropusze ciemnego dymu, mieszającego się z wirującymi chmurami. Chociaż nie widział tych, którzy go gonili słyszał jednak ich gardłowe głosy wykrzykujące swój zachwyt pogonią, wycie wyrażające radość oczekiwania na krew. Trolloki. Były coraz bliżej, a jego siły wyczerpały się.
Z rozpaczliwym pośpiechem wdrapał się na szczyt ostrej Drani i tam padł z jękiem na kolana. Pod nim rozciągała się gładka, kamienna ściana: zbocze liczące jakieś tysiąc stóp wysokości, wyrastające ze środka przepastnego kanionu. Dno kanionu pokrywała parująca mgła, której gęsta, szara maź przetaczała się gniewnymi falami i rozbijała o zbocze, wolniej jednak niż fale jakiegokolwiek oceanu. W pewnej chwili strzępy mgły rozjarzyły się na krótko czerwienią, jakby pod nimi rozbłysły nagle wielkie ogniska, a zaraz potem zgasły. W otchłani zahuczał piorun, błyskawica z trzaskiem rozdarła szarość sięgającą w niektórych miejscach do samego nieba.
Nie tylko widok kanionu wysysał z niego wszystkie siły i wypełniał powstałą pustkę poczuciem beznadziejności. Pośrodku rozszalałych oparów wznosił się szczyt, wyższy od wszystkich szczytów jakie widział w Górach Mgły, szczyt tak czarny jak utrata wszelkiej nadziei. To ta iglica z wyblakłego kamienia, ten sztylet kaleczący niebo stanowił źródło jego samotności. Rand nigdy go przedtem nie widział, a jednak poznawał. Wspomnienie zamigotało jak rtęć, kiedy próbował je pochwycić. Wspomnienie. Wiedział, że należy do tego właśnie miejsca.