— Bard też mówił coś takiego — powiedział wolno Rand.
— Bo on wie, co mówi. Słuchaj uważnie, myśl dużo i strzeż Swego języka. To dobra rada dla wyjeżdżającego z Dwu Rzek, szczególnie jeśli ma przebywać w towarzystwie Aes Sedai i Strażnika. Jeżeli powiesz coś Lanowi, to tak, jakbyś to powiedział Moiraine. Jeśli on jest Strażnikiem, to jest z nią związany taką mocą, jaka każe słońcu wschodzić każdego ranka i nie ma przed nią żadnych sekretów.
Rand niewiele wiedział o związkach łączących Aes Sedai ze Strażnikami, choć odgrywały one niemałą rolę w każdej opowieści o Strażnikach. Może wiązało się to jakoś z Mocą, jaką obdarzeni byli Strażnicy, albo może stanowiło rodzaj jakiejś umowy. Zgodnie z opowieściami Strażnicy posiadali najrozmaitsze przywileje. Zdrowieli szybciej niż zwykli ludzie i dłużej mogli obywać się bez jedzenia, wody lub snu. Przypuszczalnie potrafili wyczuwać z bliższej odległości trolloki oraz inne stwory Czarnego, co wyjaśniało fakt, że Lan i Moiraine starali się ostrzec wieś przed atakiem. Nie wiadomo było, jakie stąd korzyści czerpały Aes Sedai, ale Rand nie sądził, by w ogóle nie istniały.
— Będę ostrożny — obiecał Rand. — Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego to się wszystko dzieje? Nie widzę w tym żadnego sensu. Dlaczego ja? Dlaczego my?
— Ja też chciałbym to wiedzieć, chłopcze. Krew i popioły, zupełnie nic nie wiem. — Ojciec westchnął ciężko. — Cóż, chyba nie czas rozpocząć z powodu głupstw, jakie się zrobiło. Kiedy masz jechać? Za jakiś dzień lub dwa wstanę na nogi i możemy się zastanowić nad założeniem nowego stada. Oren Dautry ma kilka pięknych sztuk, którymi może zechce się podzielić, skoro i tak brakuje pastwisk. Jon Thane też może Pomóc.
Moiraine... Aes Sedai powiedziała, że musisz leżeć przez kilka tygodni. — Tam otworzył usta, ale Rand mówił dalej. — Rozmawiała o tym z panią al’Vere.
— Ach tak? Może uda mi się przekonać Marin. — Jednakże w głosie Tama nie pobrzmiewała prawdziwa nadzieja, Spojrzał uważnie na Randa. — Uchyliłeś się od odpowiedzi, co oznacza, że musisz wyjechać wkrótce. Jutro? Dzisiaj?
— Dzisiaj — powiedział cicho Rand, a Tam smutno pokiwał głową.
— Cóż, jeśli tak ma być, to lepiej tego nie opóźniać. Ale jeszcze się okaże, jak to będzie z tymi tygodniami w łóżku.
Poprawił swój koc, z irytacją raczej niż z siłą.
— Może i tak do was dołączę za kilka dni. Zobaczymy, czy Marin uda się zatrzymać mnie w łóżku, jeśli zechcę wstać. Rozległo się stukanie do drzwi i do pokoju zajrzał Lan. — Pożegnaj się szybko, pasterzu, i chodź. Mogą być kłopoty.
— Kłopoty? — zapytał Rand, a Strażnik ofuknął go tylko niecierpliwie.
— Nie gadaj, tylko się śpiesz!
Rand pośpiesznie schwycił swój płaszcz. Zaczął odpinać pas z mieczem, ale ojciec przeszkodził mu w tym.
— Weź go sobie. Będziesz go prawdopodobnie potrzebował znacznie bardziej niż ja, choć może z woli Światłości żaden z nas go nie będzie potrzebował. Uważaj na siebie, chłopcze. Będziesz pamiętał?
Ignorując stałe powarkiwania Lana, Rand pochylił się, aby uściskać ojca.
— Wrócę. Przyrzekam ci to.
— Jasne, że wrócisz.
Tam uśmiechnął się. Odwzajemnił słabo uścisk i poklepał Randa po plecach.
— Jestem o tym przekonany. A kiedy wrócisz, będziesz musiał się zająć dwa razy większą liczbą owiec. A teraz idź, bo inaczej ten człowiek coś sobie zrobi.
Rand próbował zwlekać, usiłując ubrać w słowa pytanie, którego nie chciał zadawać, ale Lan wszedł do pokoju, chwycił go za ramię i wyciągnął na korytarz. Strażnik miał na sobie szarozieloną tunikę, składającą się metalowych łusek. Jego głos aż zgrzytał z rozdrażnienia.
— Musimy się śpieszyć. Czy ty nie rozumiesz słowa „kłopot”?
Na korytarzu czekał Mat, ubrany w kaftan i płaszcz. Miał przy sobie łuk, a do pasa przymocowany kołczan. Kołysał się niespokojnie na piętach i stale rzucał w kierunku schodów spojrzenia wyrażające zarówno zniecierpliwienie, jak i strach.
— Tak się nie dzieje w opowieściach, mam rację, Rand? powiedział ochrypłym głosem.
— Jakie to kłopoty? — dopytywał się Rand, ale Strażnik miast odpowiedzieć, wyprzedził go czym prędzej i zbiegł ze schodów.
Mat również rzucił się do biegu, gestem nakazując Randowi, by ruszył za nimi.
Nakładając w drodze płaszcz, dopadł ich na dole. Ogólna sala była ledwie oświetlona, wypaliła się połowa świec, a reszta dopalała się z trzaskiem. Oprócz ich trzech nikogo tam nie było. Mat stanął przy jednym z frontowych okien i wyglądał przez nie ostrożnie, jakby nie chciał, aby go zauważono. Lan wyjrzał na dziedziniec przed karczmą, spoglądając przez szczelinę w drzwiach.
Rand podszedł do nich zastanawiając się, czego oni tak wypatrują. Strażnik mruknął, że ma uważać, ale otworzył drzwi nieco szerzej, by Rand również mógł wyjrzeć.
Z początku nie był pewien, co dokładnie widzi. Koło kadłuba spalonej furmanki kramarza zgromadził się tłum mieszkańców wsi. Było ich z trzydziestu, niektórzy rozświetlali mrok za pomocą pochodni. Przed nimi stała Moiraine, odwrócona plecami do karczmy, wsparta z wyzywającą swobodą na lasce. Z tłumu wystąpił naprzód Hari Coplin wraz ze swym bratem, Dartem i Bilim Congarem. Był tam również Cenn Buie, na jego twarzy malowało się zakłopotanie. Rand zdziwił się, gdy zobaczył, że Hari wygraża Moiraine pięścią.
— Opuść Pole Emonda! — krzyknął farmer, krzywiąc twarz.
To samo powtórzyło kilka osób z tłumu, ale z wyraźnym wahaniem i żadna z nich nie odważyła się wystąpić naprzód. Może chcieli przeciwstawić się Aes Sedai, ale tylko w otoczeniu tłumu, w którym nie można było ich rozpoznać. W każdym razie nie Aes Sedai, która miała wszelkie powody, aby się bronić.
— To ty sprowadziłaś te potwory! — ryknął Darl. Zamachał pochodnią nad jej głową, i dały się słyszeć okrzyki: „Ty je sprowadziłaś!” i „To twoja wina!”, w których prym wodził jego kuzyn Bili.
Hari szturchnął łokciem Cenna Buie, stary strzecharz ściągnął wargi i spojrzał na niego z ukosa.
— Te stwory... trolloki pojawiły się dopiero po twoim przyjeździe — bąknął Cenn tak cicho, że ledwie słyszalnie. Uparcie obracał głowę na wszystkie strony, jakby wolał być gdzie indziej i teraz szukał drogi wyjścia. — Jesteś Aes Sedai. Nie chcemy takich jak ty w Dwu Rzekach. Aes Sedai wloką za sobą kłopoty. Jeśli tu zostaniesz, będziemy mieć ich jeszcze więcej.
Jego przemówienie nie wywołało żadnej reakcji wśród pozostałych wieśniaków. Rozwścieczony Hari obdarzył ich gniewnym spojrzeniem. Nagle wyrwał z rąk Darla pochodnię i potrząsnął nią w stronę Moiraine.
— Wynoś się! — krzyknął. — Albo wykurzymy cię stąd przy pomocy ognia!
Zapadło głuche milczenie, słychać było tylko szuranie nóg wycofujących się mężczyzn. Ludzie z Dwu Rzek potrafili się bronić, jeśli ich zaatakowano, ale przemoc i wygrażanie innym nie leżały w ich naturze. Czasem tylko zdobywali się na potrząsanie komuś pięścią przed nosem. Cenn Buie, Bili Congar i Coplinowie stali osamotnieni, przy czym Bili miał taką minę, jakby też chciał się wycofać.
Pozbawiony poparcia, Hari wybełkotał coś niezrozumiale, szybko jednak odzyskał panowanie nad głosem.
— Wynoś się! — krzyknął znowu.
Darl i Bili, ten drugi zupełnie już cicho, powtórzyli jego słowa. Hari rozejrzał się po twarzach innych. Większość stojących w tłumie unikała jego wzroku.
Nagle z cieni wyłonili się Bran al’Vere i Haral Luhhan, nie podeszli jednak ani do tłumu, ani do Aes Sedai. Burmistrz trzymał w dłoni wielki, drewniany młot, który służył mu do ,ubijania szpuntów w beczki.