Odebrał od Egwene tobołek i przymocował go z tyłu siodła. Dziewczyna dosiadła klaczy i podciągnęła spódnicę, nieodpowiednią do konnej jazdy. Widać było aż do kolan jej wełniane pończochy. Miała też buty z miękkiej skóry, takie same jakie nosiły wszystkie wieśniaczki. Zupełnie nie nadawały się do jazdy nawet do Wzgórza Czat, a jeszcze mniej do Tar Valon.
— Uważam, że nie powinnaś jechać — powiedział. — Ja nic nie zmyśliłem, gdy mówiłem o trollokach. Ale obiecuję, że zadbam o ciebie.
— Może to raczej ja będę dbała o ciebie — odparła beztroskim tonem. Widząc jego rozdrażnienie, uśmiechnęła się i pochyliła, aby pogładzić go po włosach. — Wiem, że będziesz o mnie dbał, Rand. Oboje będziemy opiekować się sobą nawzajem. Ale teraz lepiej dosiądź swojego konia.
Dopiero teraz zauważył, że wszyscy pozostali siedzą na swych wierzchowcach i czekają już tylko na niego. Jedynym koniem bez jeźdźca był Obłok, wysoki, siwy ogier z czarną grzywą i ogonem, który należał, albo może już nie należał, do Jona Thane’a. Dosiadł go nie bez trudności, ponieważ siwek podrzucał głową i wierzgnął niespokojnie, gdy Rand włożył stopę w strzemię, a jego miecz zaplątał się między końskie nogi. Nie przypadkiem jego przyjaciele nie wybrali Obłoka. Pan Thane często ścigał się z końmi kupców na swym rączym siwku i na ile Rand się orientował, ani razu nie przegrał. Wiedział jednak aż za dobrze, że przejażdżka na Obłoku nigdy nie należała do spokojnych. Lan musiał dać młynarzowi ogromne pieniądze, skoro zgodził się go sprzedać. Kiedy już usadowił się w siodle, koń zaczął wierzgać jeszcze mocniej, jakby pragnął ruszyć galopem. Rand schwycił mocno wodze i próbował sobie wmówić, że nie będzie miał żadnych kłopotów. Być może, jeśli przekona sam siebie, to siwek również da się przekonać.
W mroku zahukała sowa i wieśniacy aż podskoczyli, zanim uświadomili sobie, co to był za dźwięk. Zaśmiali się nerwowo i wymienili zawstydzone spojrzenia.
— Następnym razem schowamy się pewnie za drzewem na widok polnej myszy — powiedziała Egwene, chichocząc niespokojnie.
Lan potrząsnął głową.
— Lepiej się chowajcie przed wilkami.
— Wilki! — krzyknął Perrin, a Strażnik spiorunował go wzrokiem.
— Wilki nie lubią trolloków, kowalu, a trolloki nie lubią wilków, a także psów. Słysząc wycie wilków, będę pewien, że w okolicy nie czają się trolloki.
Poprowadził powoli swego czarnego konia w sam środek księżycowej nocy.
Moiraine ruszyła za nim bez chwili wahania, a Egwene twardo trzymała się jej boku. W następnej kolejności jechali Mat i Perrin, a za nimi, na samym końcu, Rand oraz bard.
Na tyłach oberży było ciemno i cicho, podwórzec stajni wypełniały cętki cieni rzucanych przez księżyc. Miękki stukot kopyt szybko zamierał, wchłaniany przez mrok. W ciemności, otulony płaszczem Strażnik, również wyglądał jak cień. Tylko dlatego, że musiał prowadzić cały szereg, pozostali jeźdźcy nie mogli zbić się wokół niego w gromadę. Wydostanie się niepostrzeżenie ze wsi nie będzie łatwym zadaniem, stwierdził Rand, gdy już się zbliżali do bram. Przynajmniej nie należy dać się zauważyć mieszkańcom. Wiele okien we wsi promieniowało bladożółtym światłem i chociaż dawało ono na tle nocy słaby poblask, było widać poruszające się sylwetki ludzi czekających na to, co noc miała ze sobą przynieść. Tym razem nikt nie chciał dać się zaskoczyć.
Kiedy mijali głębokie cienie spowijające oberżę, tuż przy wyjeździe z dziedzińca, Lan zatrzymał się nagle, stanowczym ruchem ręki nakazując milczenie.
Na Moście Wozów słychać było stukot butów, tu i ówdzie światło księżyca odbijało się od metalu. Odgłos kroków zadudnił na moście, zachrzęścił w żwirze i dał się słyszeć w pobliżu oberży. Natychmiast w ich okrytej cieniem gromadzie zapanowała głucha cisza. Rand podejrzewał, że jego przyjaciele, podobnie jak on sam, są zbyt przerażeni, by wydać choć najcichszy dźwięk.
Kroki zatrzymały się przed oberżą, w szarości rozciągającej się tuż poza obszarem oświetlanym przez mętne światło dobiegające z jej wnętrza. Rand poznał, kim są ci ludzie, dopiero wtedy gdy na ich czoło wysunął się Jon Thane, trzymający na silnym ramieniu włócznię, ubrany w stary kaftan naszywany stalowymi kółkami. Resztę oddziału stanowiło parunastu mieszkańców wsi i okolicznych farm, niektórzy ubrani w hełmy i części zbroi, które od pokoleń leżały pokryte kurzem na ich strychach, wszyscy uzbrojeni — we włócznie, topory lub zardzewiałe halabardy.
Młynarz zajrzał do okna ogólnej sali, a potem odwrócił się i rzucił lakonicznie:
— Najlepiej tędy.
Pozostali uformowali się za nim w dwa nierówne szeregi i cały oddział pomaszerował w środek nocy, idąc jakby do rytmu nadawanego przez trzy różne bębny.
— Wystarczą dwóm trollokom Dha’vol na śniadanie — mruknął Lan, kiedy odgłos butów zamarł w oddali — ale w końcu mają oczy i uszy.
Zawrócił swego czarnego rumaka i rozkazał:
— Ruszamy!
Strażnik powoli i prawie bezgłośnie przeprowadził ich z powrotem przez dziedziniec, potem między wierzbami nad brzegiem rzeki, w końcu wkroczyli do Winnej Jagody, której chłodne; szybkie wody, wirujące srebrzyście wokół końskich nóg, były tak głębokie, że jeźdźcy musieli chcąc nie chcąc zamoczyć w nich stopy.
Na drugim brzegu rozwinęli się w szereg, zgodnie z celnymi wskazówkami Strażnika, uważając, by jechać w należytej odległości od domów. Choć nikt z nich nic nie słyszał i nie widział, Lan zatrzymywał się od czasu do czasu, nakazując im wszystkim milczenie. Jednakże za każdym razem, gdy tak się działo, zaraz potem mijał ich kolejny oddział złożony z wieśniaków i farmerów. Posuwali się powoli w kierunku północnego skraju wsi.
Rand wytężając wzrok w ciemności, spoglądał na wysokie dachy domostw, pragnął zachować w pamięci ich obraz.
„Ale ze mnie udany poszukiwacz przygód” — pomyślał.
Jeszcze nie wyjechał ze wsi, a już tęsknił za domem. Nie mógł jednak przestać patrzeć.
Minęli ostatnie zabudowania na obrzeżach wsi i wjechali między pola położone wzdłuż Drogi Północnej, prowadzącej do Taren Ferry. Rand pomyślał, że z całą pewnością żadne niebo nie jest równie piękne nocą, jak niebo nad Dwoma Rzekami. Czysta czerń wydawała się bezdenna, a miriady gwiazd błyszczały niczym iskry światła rozsiewanego przez kryształ. Księżyc, któremu jedynie skrawka brakowało do pełni, wydawał się tak bliski, że nieomal wystarczyło wyciągnąć rękę, aby go dotknąć.
Po srebrnej kuli księżyca przeleciał powoli jakiś czarny kształt. Rand zatrzymał siwka, odruchowo ściągnąwszy wodze. To był nietoperz, usiłował sobie wmówić, ale wiedział, że to nieprawda. Nietoperze widuje się często wieczorem, kiedy o zmierzchu uganiają się za muchami i maleńkimi kąsaczami, Skrzydła tego stworzenia miały może taki sam kształt, ale ich ruchy były powolne i potężne, jak zamachy drapieżnego ptaka. Istota polowała. Można to było bez żadnej wątpliwości stwierdzić po sposobie, w jaki wykonywała długie łuki, to w przód, to w tył. Rand poczuł się jeszcze gorzej, gdy uzmysłowił sobie rozmiary stworzenia. Nietoperz, który wydawał się duży w porównaniu z księżycem, musiałby być długi na wyciągnięte ramię. Rand próbował ocenić, jak daleko stworzenie może się znajdować i jakie jest naprawdę duże. Musiało mieć ciało wielkości człowieka, a skrzydła... Znowu przeleciało po tarczy księżyca i nagle poszybowało w dół, pochłonięte przez ciemność.