Выбрать главу

— A co z końmi — zaprotestował Rand. — Zajeździmy je na śmierć, jeśli będziemy tak pędzić. Moiraine Sedai, ty z pewnością...

Kątem oka dostrzegł, że robiła coś wśród koni, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Teraz przeszła obok, ocierając się prawie o niego, aby położyć dłonie na karku Obłoka. Rand umilkł, a koń nagle odrzucił łeb, cicho zarżał i omal nie wyszarpnął wodzy z jego rąk. Po chwili tanecznie uskoczył w bok, najwyraźniej tak pełen wigoru, jakby spędził cały tydzień w stajni. Moiraine bez słowa podeszła do Beli.

— Nie wiedziałem, że ona potrafi robić takie rzeczy powiedział cicho Rand do Lana, czując jak się czerwieni.

— Ze wszystkich ludzi nie kto inny jak właśnie ty powinieneś się tego spodziewać — odparł Strażnik. — Widziałeś, co zrobiła z twoim ojcem. Ona wygna całe zmęczenie. Najpierw z koni, a potem z was.

-- Z nas. A z ciebie nie?

— Mnie to niepotrzebne, pasterzu, przynajmniej na razie. Jej również nie. Ale ona nie może pomóc samej sobie tak, jak innym. Tylko jedna osoba spośród nas zmęczy się tą jazdą. Należy żywić nadzieję, że nie zmęczy się za bardzo, zanim dojedziemy do Tar Valon.

— Za bardzo zmęczy... czym? — spytał Rand.

— Nie myliłeś się co do Beli, Rand — powiedziała stojąca obok klaczy Moiraine. — Ma silne serce i tyle uporu, co wy wszyscy z Dwu Rzek. Chociaż to wydaje się dziwne, ale jest chyba najmniej zmęczona ze wszystkich koni.

Nagle ciemność przeszył wrzask, przypominający krzyk człowieka zabijanego ostrzem, i na całą ich gromadę sfrunęły ogromne skrzydła, spowijając ich w jeszcze głębszy mrok. Konie, rżąc w panice, jęły dziko wierzgać. Czując podmuch wiatru wytworzonego przez skrzydła draghkara, Rand odniósł wrażenie, że dotyka szlamu, jakby babrał się w lepkim mroku nocnego koszmaru. Nawet nie zdążył poczuć strachu, bo Obłok stanął dęba, rżąc i miotając się rozpaczliwie — jakby usiłował strząsnąć z siebie coś, co się w niego wczepiło. Rand zawisł na wodzach, po czym ścięty z nóg, wleczony był po ziemi, a Obłok nadal rżał przenikliwie, jakby w jego pęciny wgryzały się zęby wilków.

Jakimś cudem Randowi udało się nie wypuścić wodzy i stanąć na nogach. Dalej biegł, skacząc i potykając się, usiłując nie upaść znowu. Dyszał rozpaczliwie, ale nie przestawał trzymać wodzy. Rzucił się jak oszalały do cugli, jakoś je schwycił i wierzgający Obłok uniósł go w powietrze. Rand wisiał na nim bezradnie, bez żadnej nadziei, czekając, aż koń się uspokoi.

Upadek był tak silny, że poczuł, jak zgrzytają mu zęby, ale siwek nagle znieruchomiał. Miał rozdęte chrapy i toczył wściekle oczami, a jego zesztywniałe nogi drżały. Rand również cały się trząsł, ale nadal trzymał cugle.

„Takie uderzenie musiało też wstrząsnąć koniem” — pomyślał.

Zrobił kilka głębokich wdechów i dopiero wtedy mógł się rozejrzeć, aby zobaczyć, co się stało z pozostałymi.

Całą grupę ogarnął chaos. Ściągali wodze przy szarpiących się łbach, z niewielkim powodzeniem starając się uspokoić wierzgające konie, które kłębiły się teraz w jednej masie. Tylko dwie osoby wyraźnie nie miały żadnych kłopotów ze swoimi wierzchowcami. Moiraine siedziała wyprostowana w siodle, a jej biała klacz odstępowała delikatnie od całego zamieszania, Jakby nie stało się nic niezwykłego. Stojący na ziemi Lan badał wzrokiem niebo, w jednej ręce trzymając miecz, a w drugiej wodze, jego wysmukły, czarny rumak stał spokojnie obok.

Z Wzgórza Czat nie dochodziły ich już odgłosy zabawy — mieszkańcy wsi musieli również usłyszeć tamten krzyk. Rand wiedział, że będą nasłuchiwali przez jakiś czas i może szukali jego przyczyny, potem jednak powrócą do uciech. Wkrótce zapomną o całym incydencie, topiąc jego wspomnienie w piosence, jedzeniu, tańcu i śmiechu. Być może, gdy usłyszą wieści o wydarzeniach w Polu Emonda, niektórzy przypomną go sobie i zastanowią się. Zresztą, jak było do przewidzenia, już odezwały się skrzypce, zaraz potem dołączył do nich flet. Wieś powracała do obchodów święta.

— Na koń! — rozkazał krótko Lan. Schował miecz do pochwy i dosiadł rumaka. — Draghkar nie pokazałby się tutaj, gdyby już zdążył donieść Myrddraalowi, gdzie jesteśmy.

Z bardzo wysoka dobiegł ich jeszcze jeden przenikliwy krzyk, znacznie cichszy, ale nie mniej groźny. Muzyka we Wzgórzu Czat urwała się raz jeszcze.

— Teraz nas śledzi i zapamiętuje naszą trasę dla Półczłowieka. Będzie cały czas krążył w pobliżu.

Konie, choć nadal przeżywały swój strach, zupełnie już wypoczęte cofały się, pląsając przed usiłującymi je dosiąść jeźdźcami. W siodle jako pierwszy usiadł ciskający przekleństwa Thom Merrilin, ale innym również w końcu udało się tego dokonać. Wszystkim prócz jednego.

— Pośpiesz się Rand! — krzyknęła Egwene.

Draghkar wydał z siebie jeszcze jeden ostry wrzask i Bela przebiegła kawałek, zanim dziewczyna zdążyła ściągnąć cugle.

— Pośpiesz się!

Rand wzdrygnął się i zorientował, że zamiast dosiąść Obłoka, stał tylko i wpatrywał się w niebo, próżno starając się znaleźć źródło tych złowieszczych wrzasków. Zupełnie nieświadomy tego, co robi, wyciągnął miecz Tama, jakby chciał walczyć ze skrzydlatą bestią.

Był zadowolony, że noc kryje rumieniec na jego twarzy. Ponieważ jedną dłonią musiał przytrzymywać wodze, niezgrabnym ruchem schował miecz, cały czas nerwowo oglądając się na pozostałych. Moiraine, Lan i Egwene patrzyli na niego, choć nie był pewien, ile widzą w blasku księżyca. Reszta była zbyt zaabsorbowana zdobyciem panowania nad końmi, by zwracać na niego jakąkolwiek uwagę. Położył dłoń na łęku i jednym skokiem usiadł w siodle, jakby przez całe życie nie robił nic innego. Jeżeli któreś z przyjaciół widziało, że wyciągnął miecz, to na pewno usłyszy o tym później. Wtedy będzie pora, aby się przejmować.

W momencie gdy siedział już na koniu, wszyscy znów poderwali wierzchowce do galopu, wybierając drogę, która omijała kopułowate wzgórze. We wsi rozszczekały się psy, ich obecność nie została do końca niezauważona.

„A może psy wywęszyły trolloki” — pomyślał Rand.

Wkrótce szczekanie oraz światła wsi pozostały za nimi w tyle i zamarły.

Galopowali nazbyt blisko i konie bezustannie wchodziły sobie w drogę. Lan nakazał im ponownie rozwinąć szereg, ale żadne nie chciało być osamotnione tej nocy. Z góry dobiegł ich znowu krzyk. Strażnik dał za wygraną i pozwolił im jechać obok siebie.

Rand znalazł się tuż za Moiraine i Lanem, siwek usiłował wbić się między czarnego konia Strażnika i śnieżnobiałą klacz Aes Sedai. Z boku miał Egwene i barda, jego koledzy jechali tuż za nimi. Obłok, gnany okrzykami draghkara, pędził tak szybko, że Rand, mimo swych starań, nie potrafił zwolnić jego biegu, chociaż siwek i tak nie dałby rady przegonić pierwszych dwóch koni.

Mrok bezustannie przeszywały wyzywające wrzaski draghkara.

Przysadzista Bela biegła z wyciągniętym do przodu łbem, rozwianym w pędzie ogonem i grzywą, cały czas dotrzymując kroku większym koniom. Aes Sedai musiała zrobić coś więcej, niż zwykłe uzupełnienie jej sił.

W świetle księżyca widział roześmianą w błogim uniesieniu twarz Egwene. Warkocz dziewczyny powiewał jak końska grzywa, a blask w jej oczach z pewnością nie był tylko odbiciem księżycowych promieni. Rand otworzył usta w zdziwieniu, dopóki połknięta mucha nie wywołała gwałtownego ataku kaszlu.

Lan musiał zadać jakieś pytanie, ponieważ Moiraine nagle odpowiedziała mu, przekrzykując szum wiatru i stukot kopyt,

— Nie mogę! A już na pewno nie z grzbietu galopującego konia. Bardzo trudno je zabić, nawet jeśli są dobrze widoczne. Musimy pędzić naprzód i nie tracić nadziei.