Выбрать главу

Wpadli w kłąb mgły, rzadkiej i nie sięgającej wyżej niż do końskich kolan. Obłok pokonał ją dwoma skokami i Rand zamrugał, zastanawiając się, czy przypadkiem jej sobie nie wyobraził — noc była zbyt chłodna, by mogła powstać mgła. Po chwili otarli się o kolejny tuman szarzyzny, większy niż tamten pierwszy, narastający powoli, jakby tryskający spod ziemi. Krążący nad nimi draghkar wrzasnął znowu gniewnie. Mgła na krótką chwilę otuliła jeźdźców, po czym zniknęła, pojawiła się ponownie i za chwilę już jej nie było. Pozostawiła jednak lodowatą wilgoć na twarzy i dłoniach Randa. Po jakimś czasie wyłoniła się przed nimi raz jeszcze, tym razem w postaci wysokiej, bladoszarej ściany i opatuliła ich od stóp do głów. Była tak gęsta, że tłumiła odgłos kopyt i ledwie przepuszczała wrzaski dobiegające ich z nieba. Rand ledwie wyróżniał sylwetki jadących z jego obu stron, Egwene i Thoma Merrilina. Lan nie zwolnił tempa.

— Możemy jechać tylko do jednego miejsca — zawołał, a jego głos zabrzmiał głucho i jakby znikąd.

— Myrddraale są przebiegłe — odparła Moiraine. — Wykorzystam tę ich przebiegłość przeciwko nim.

Dalej galopowali już w milczeniu.

Ciemnoszara mgła przesłaniała zarówno niebo, jak i ziemię. Jeźdźcy, przemienieni teraz w cienie, wydawali się płynąć wśród nocnych chmur. Było tak, jakby ich konie nie miały nóg.

Rand wiercił się niespokojnie w siodle, wzdragając przed lodowatym zimnem mgły. Ale chociaż wiedział, że Moiraine potrafiła robić różne rzeczy, a nawet sam był tego świadkiem znowu zadziwiło go, że mgła pozostawia wilgotny osad. Zauważył również, że bezsensownie wstrzymuje oddech i zwymyślał samego siebie od skończonych osłów. Nie dojedzie do Taren Ferry, jeśli nie będzie oddychał. Wykorzystała Jedyną Moc, aby uzdrowić Tama i najwyraźniej to jej się udało. Musiał jednak się zmuszać do wchłaniania i wydychania tego powietrza, które było ciężkie i zimne, ale tak czy inaczej nie różniło Się niczym od powietrza każdej innej zimowej nocy. Powtarzał to sobie cały czas, nie był jednak pewien, czy do końca wierzy.

Strażnik nakazał im teraz trzymać się blisko siebie, aby wśród wilgotnej, mroźnej szarości każdy widział sylwetkę drugiego. Nie zwolnił jednak morderczego pędu. Obydwoje, Lan i Moiraine, zdawali się pokonywać tę mgłę z taką łatwością, jakby doskonale widzieli, co jest przed nimi. Reszta mogła im tylko zaufać i jechać w ślad. I nie tracić nadziei.

Scigające ich przenikliwe krzyki powoli zamierały, aż wreszcie ucichły, ale nie stanowiło to zbyt wielkiej pociechy. Las, farmy, księżyc i drogę jednakowo skrywała mgła. Nadal szczekały psy, głucho i daleko w szarych oparach, ale oprócz nich i monotonnego dudnienia końskich kopyt nie słychać było żadnych innych dźwięków. Nic nie zmieniało się w spopielałym od mgły otoczeniu. Przemijanie czasu oznaczał narastający w udach i plecach ból.

Rand był pewien, że jadą już od wielu godzin. Ściskał wodze tak mocno, aż w końcu nabrał przekonania, że nigdy nie rozprostuje dłoni, nie wiedział też, czy kiedykolwiek będzie w stanie normalnie chodzić. Obejrzał się za siebie tylko raz. Ścigały go cienie otulone we mgłę, ale nawet nie potrafił określić ich liczby, ani też tego, czy to na pewno są jego koledzy. Wydawało mu się, że chłód i wilgoć przesiąkły jego płaszcz, kaftan i koszulę, docierając aż do kości. Jedynie pęd powietrza owiewający twarz oraz napinające się mięśnie konia stanowiły dowód, że w ogóle się jeszcze porusza. Na pewno minęło już wiele godzin.

— Zwolnijcie — zawołał nagle Lan. — Ściągnijcie wodze.

Rand został tak zaskoczony tym rozkazem, że pozwolił Obłokowi wepchnąć się pomiędzy Lana oraz Moiraine i gnać jeszcze przed siebie kilkanaście kroków, nim wreszcie udało się go zatrzymać.

Z obu stron, we mgle, majaczyły jakieś domy, dziwiące swą wysokością nienawykłe oko Randa. Nigdy dotąd nie widział tego miejsca, ale wiele razy słyszał jego opisy. Budynki zawdzięczały swoją wysokość potężnym fundamentom z czerwonego kamienia, które były konieczne wiosną, gdy z Gór Mgły spływał topniejący śnieg i powodował, że Taren występowała ze swoich brzegów. Dotarli do Taren Ferry.

Zbliżył się do niego Lan na swym czarnym koniu.

— Nie bądź taki szybki, pasterzu.

Bez słowa wyjaśnienia, zupełnie zmieszany Rand wrócił na swoje miejsce i razem z resztą grupy wjechał do wsi. Znowu się zaczerwienił, w tym momencie mgła okazała się zbawienna.

Na ich widok zaczął ujadać jakiś samotny pies, niewidzialny z powodu mgły, zaraz zresztą uciekł. Tu i ówdzie zapalały się światła w oknach jakichś rannych ptaszków. Oprócz szczekania psa i głuchych odgłosów kopyt żaden dźwięk nie zakłócał ostatniej godziny nocy.

Rand spotkał już kiedyś paru ludzi z Taren Ferry, teraz próbował sobie przypomnieć swoją skąpą wiedzę na ich temat. Rzadko zapuszczali się do wsi, które ich zdaniem były „gorsze” i marszczyli w nich nosy, jakby czuli jakiś nieprzyjemny zapach. Ci, których poznał, nosili dziwaczne imiona takie jak Hilltop i Stoneboat, a wszyscy co do jednego członkowie Ludu Taren cieszyli się reputacją szalbierzy i oszustów. Mawiano, że jeśli się poda rękę komuś z Taren Ferry, to trzeba potem przeliczyć sobie palce.

Lan i Moiraine zatrzymali się przed jakimś wysokim, pociemniałym domem, który nie różnił się od pozostałych zabudowań wsi. Mgła niczym dym wirowała wokół sylwetki Strażnika, kiedy zeskakiwał z siodła i szedł po schodach do frontowych drzwi, znajdujących się na wysokości ich głów. Stanął przed nimi i załomotał pięścią.

— Myślałem, że mieliśmy się zachowywać cicho — mruknął Mat.

Lan nie przestawał walić do drzwi. W oknie sąsiedniego domu pojawiło się światło, ktoś krzyknął coś gniewnie, ale Strażnik nie przestawał hałasować. Drzwi otworzyły się nagle z rozmachem i stanął w nich mężczyzna ubrany w nocną koszulę sięgającą mu do nagich kostek. Trzymał w jednej dłoni lampkę oliwną, która oświetlała jego wąską twarz obdarzoną spiczastym nosem. Wyglądał, jakby już miał wyrazić swoje oburzenie, ale jego usta pozostały niemo otwarte, a tylko wytrzeszczone oczy wbił w mgłę.

— O co chodzi? — zapytał w końcu. — O co chodzi?

Gdy w korytarzu zakłębiły się pasma mgły, pośpiesznie cofnął się przed nimi.

— Panie Hightower — powiedział Lan. — Jest pan potrzebny. Chcemy się przeprawić przez rzekę promem. Człowiek o ostrych rysach twarzy uniósł wyżej lampę i przy glądał się im podejrzliwie. Po chwili odpowiedział zrzędliwym tonem:

— Prom kursuje tylko za dnia. W żadnym przypadku nocą. I nie w takiej mgle. Wróćcie tutaj, gdy wzejdzie słońce, a mgła opadnie.

Zaczął się wycofywać, ale Lan schwycił go za nadgarstek. Przewoźnik otworzył usta z wyraźnym oburzeniem, ale wtedy w świetle lampy błysnęły złote monety, które Strażnik przeliczając, wrzucał do jego dłoni. Hightower oblizywał wargi, słysząc ich brzęk, a jego głowa nachylała się coraz to bliżej do dłoni, jakby nie wierzył własnym oczom.

— I dostanie pan jeszcze raz tyle — powiedział Lan kiedy będziemy już bezpieczni na drugim brzegu. Ale musimy odpłynąć zaraz.

— Zaraz? — Przestępując z nogi na nogę przewoźnik zagryzał dolną wargę i przewiercał swym chytrym spojrzeniem mglisty mrok, po chwili skinął usłużnie głową. — Jak zaraz to zaraz. Tylko puśćcie mój nadgarstek, panie. Muszę obudzić pomocników. Chyba nie myślicie, że sam ciągnę swój prom, prawda?

— Będę czekał przy promie, ale bardzo krótko — odparł spokojnie Lan i puścił przewoźnika.