Z powodu takiego gadania nie przyjmowali też zaproszeń, aby zatrzymali się i zjedli lub wypili coś ciepłego. Na widok Tama, kobiety z wioski zaczynały zachowywać się jak psy osaczające królika. Nie było wśród nich takiej, która nie znałaby doskonałej żony dla wdowca z dobrą farmą, nawet jeżeli ta znajdowała się w Zachodnim Lesie.
Rand szedł obok równie szybko jak Tam, może nawet szybciej. Nie znosił tego uczucia przyparcia do muru, które opanowywało go, gdy Tama nie było w pobliżu, a on nie miał możliwości ucieczki przed natręctwem. Wtłoczony na taboret przy kuchennym ogniu jadał pasztety, słodkie ciasta czy placki z mięsem. I zawsze oczy gospodyni mierzyły go i ważyły starannie; jakby centymetrem albo kupiecką wagą, kiedy mówiła mu, że to, co je, nie jest nawet w przybliżeniu tak dobre, jak kuchnia jej owdowiałej siostry lub starszej kuzynki. Tam nie staje się przecież młodszy, mówiły. To dobrze, że tak kochał żonę — dobrze to wróży następnej kobiecie w jego życiu — lecz opłakuje ją przecież już zbyt długo. Tam potrzebuje dobrej kobiety. Jest banałem, mówiły, lub czymś do niego bardzo zbliżonym, że mężczyzna po prostu nie daje sobie rady bez kobiety, która dba o niego i odsuwa wszelkie kłopoty. Najgorsze ze wszystkich były te, które rozważnie przerywały w tym miejscu, aby z wypracowaną obojętnością zapytać, ile właściwie Tam ma obecnie lat.
Jak u większości ludzi z Dwu Rzek charakter Randa wyposażony był w silną domieszkę uporu. Obcy mówili nawet, że to właśnie upór jest, główną cechą tamtejszych ludzi, że mogliby dawać lekcje mułom i uczyć kamienie. Większość kobiet przez cały czas była nawet miła i uprzejma, on nienawidził jakiegokolwiek przymusu, one zaś sprawiały, że czuł się jakby go kłuto szpilkami. Dlatego szedł szybko, pragnąc, by Tam popędził konia.
Wkrótce ulica wyprowadziła ich na Łąkę, rozległy obszar pośrodku wioski. Pokryty zazwyczaj grubą warstwą darni, tej wiosny ukazywał tylko kilka świeżych skrawków, pomiędzy żółtawym brązem roślinności zeszłorocznej i czernią nagiej ziemi. Kołysało się na niej stadko gęsi. Paciorkowatymi oczyma badały grunt, nie znajdując jednak nic do wydziobania. Nieco dalej ktoś spętał mleczną krowę, aby obgryzła mizerne źdźbła.
W zachodnim końcu Łąki, z niskiej kamiennej odkrywki wytryskiwała Winna Jagoda, płynęła strumieniem, który nigdy nie zanikał, na tyle silnym, by przewrócić człowieka i na tyle słodkim, by po kilkakroć obronić swą nazwę. Na wiosnę gwałtownie rozszerzająca się rzeka, wtulona w porośnięte wierzbami brzegi, biegła bystro na wschód, przez całą drogę aż do młyna pana Thane, a potem dalej, do miejsca gdzie rozdzielała się na tuziny strumieni w bagiennych głębinach Lasu Rzeki. Dwa niskie, wyposażone w balustrady mosty przecinały mały jasny strumień na Łące, a szerszy od nich Most Wozów, wystarczająco mocny, by utrzymać furmanki, przekraczał go w miejscu, w którym Droga Północna opadająca z Taren Ferry i Wzgórza Czat, stawała się Starą Drogą prowadzącą do Deven Ride. Obcym czasami wydawało się śmieszne, że droga nosi inną nazwę w kierunku północnym, a inną w południowym, lecz w ten sposób było zawsze, tak dalece jak ktokolwiek w Polu Emonda sięgał pamięcią. Dla ludzi z Dwu Rzek był to wystarczająco dobry powód.
Pod drugiej stronie mostów, ustawiono już stosy na ognie Bel Tine. Trzy pieczołowicie zbudowane sterty pni, prawie tak wysokie jak domy, znajdowały się, oczywiście, z boku na oczyszczonej ziemi. Na Łące miały odbywać się te elementy święta, dla których nie przewidziano miejsca wokół ognia.
W pobliżu źródła kilka starszych kobiet śpiewało miękko, strojąc Wiosenny Słup. Umieszczony już w specjalnie wykopanym dole, pozbawiony gałęzi, prosty, wysmukły pień jodły wznosił się na wysokość dziesięciu stóp. Nie opodal, dziewczęta zbyt młode, by nosić związane włosy, siedziały w małej grupie, ze skrzyżowanymi nogami i patrząc zazdrośnie, okazyjnie powtarzały urywki pieśni śpiewanej przez kobiety.
Tam cmoknął na Belę, jakby chciał ją zmusić do szybszego kroku, Rand natomiast w wystudiowany sposób starał się nie dostrzegać tego, co robiły kobiety. Rankiem, gdy mężczyźni odnajdują słup, oczekuje się od nich zaskoczenia, w południe niezamężne kobiety tańczą wokół niego, oplatając go długimi, kolorowymi wstążkami, podczas gdy nieżonaci mężczyźni śpiewają. Nikt nie wiedział, jakie było pochodzenie i przyczyna powstania tego zwyczaju — jeszcze jedna z rzeczy istniejących na sposób, w który istniały zawsze — lecz było to usprawiedliwienie śpiewu i tańca, a nikt w Dwu Rzekach specjalnego wytłumaczenia dla tych rzeczy nie potrzebował.
Cały dzień Bel Tine pochłoną śpiewy, tańce i świętowanie, przewidziano też wyścigi biegaczy i zawody niemalże we wszystkich konkurencjach. Nagrody zbiorą nie tylko łucznicy, lecz także najzręczniej strzelający z procy i najlepiej władający pałką: Będą konkursy rozwiązywania zagadek oraz układanek, przeciąganie liny, podnoszenie i miotanie ciężarami, nagrody dla najwspanialszego śpiewaka, skrzypka i tancerza, dla tego, który najszybciej ostrzyże owcę, a nawet dla najlepszych graczy w kule czy strzałki.
Święto Bel Tine przypadało na dzień, w którym wiosna przychodzi naprawdę i na dobre, gdy rodzą się pierwsze jagnięta i wschodzą pierwsze plony. Pomimo chłodu w powietrzu nikt jednak nie wpadł na pomysł, by je odłożyć. Wszystkim należało się trochę śpiewu i tańca. A jeśli można było wierzyć pogłoskom, ukoronowaniem święta miał być wielki, wielki pokaz fajerwerków na Łące — oczywiście, jeśli na czas zdąży dotrzeć do wioski pierwszy tegoroczny handlarz. Wywoływało to zrozumiałe poruszenie, ostatni taki pokaz odbył się przed dziesięciu laty, a rozmawiano o nim jeszcze do dzisiaj.
Karczma „Winna Jagoda” stała na wschodnim krańcu Łąki, tuż za Mostem Wozów. Parter zbudowany był z kamieni rzecznych, natomiast materiał fundamentów stanowił kamień dużo starszy, przywieziony z gór, jak powiadali niektórzy. Wymyte aż do bieli pierwsze piętro — na którym od dwudziestu lat mieszkał wraz z żoną i córkami Brandwelyn al’Vere, karczmarz i jednocześnie burmistrz Pola Emonda — wystającym balkonem otaczało cały budynek. Dach z czerwonej dachówki, jedyny taki w całej wiosce, połyskiwał w bladym słońcu. Dymiły cztery spośród tuzina wysokich kominów.
Za południowym krańcem gospody, z dala od strumienia, rozciągały się pozostałości szerszych kamiennych fundamentów, ongiś stanowiących jej część — tak przynajmniej powiadano. Pośrodku rósł ogromny dąb, z pniem o obwodzie trzydziestu kroków, z rozpostartymi gałęziami grubości człowieka: Latem ich liście ocieniały stoły i ławy, które Bran al’Vere rozstawiał pod drzewem, aby ludzie mogli się uraczyć winem i zakosztować chłodnego powiewu, podczas gdy rozmawiali lub grali w kamienie.
— Jesteśmy na miejscu, chłopcze.
Tam sięgnął do uprzęży Beli, lecz ona zatrzymała się przed gospodą, zanim jeszcze jego ręka dotknęła skóry.
— Zna drogę lepiej niż ja — zaśmiał się cicho.
Nim zamarło ostatnie skrzypnięcie osi, przed oberżą pojawił się Bran al’Vere. Jak zawsze wydawał się stąpać nazbyt lekko jak na człowieka jego tuszy, dwukrotnie przewyższającej czyjąkolwiek w wiosce. Pod rzadką grzywką siwych włosów okrągłą twarz przecinał uśmiech. Nie bacząc na ziąb, oberżysta był w samej koszuli, wokół pasa owinął nieskazitelnie biały fartuch. Srebrny medalion w kształcie układu zrównoważonych szalek wisiał na jego szyi.
Ten medalion, wraz z pełnym kompletem instrumentów służących do ważenia monet otrzymywanych od kupców przybywających z Baerlon po wełnę i tytoń, stanowił symbol urzędu burmistrza. Bran nosił go wtedy, gdy załatwiał interesy, a także podczas świąt i ślubów. Nałożył go dzisiaj zapewne dlatego, iż była to Noc Zimowa, noc poprzedzająca Bel Tine, w czasie której wszyscy odwiedzają się nawzajem, wymieniając drobne podarunki, jedząc i popijając trochę w każdym domu.