Halloran, który zaczął już odczuwać skutki upału i pragnienie, starał się zrozumieć sytuację i znaleźć z niej wyjście.
Chciało mu się pić. Wkrótce będzie musiał się napić. Niedługo po tym umrze z pragnienia.
Jedyne znane źródło wody pitnej w okolicy znajdowało się w obozie.
W obozie było dużo wody. Ale robot bronił do niej dostępu.
Zgodnie z programem, Beatty i James mają nawiązać z nim kontakt radiowy za trzy dni, ale pewnie nie będą zaniepokojeni, jeżeli im się to nie uda. Krótkofalówki zawodzą, nawet na Ziemi. Spróbują od nowa wieczorem i rano następnego dnia. Dopiero wtedy wrócą.
Powiedzmy cztery ziemskie dni. Jak długo wytrzyma bez wody?!
Odpowiedź zależy od tempa utraty wody. Kiedy dojdzie do utraty płynu w granicach od dziesięciu do piętnastu procent wagi ciała, straci przytomność. Może to nastąpić gwałtownie. Pozbawieni wody Beduini ginęli w ciągu doby. Pasażerowie uszkodzonych samochodów, którzy usiłowali pieszo wydostać się z pustyni Baker albo Mohave na amerykańskim Południowym Zachodzie, czasem nie przeżywali jednego dnia.
Piąta Regulusa miała temperaturę Kalahari i mniejszą wilgotność powietrza niż Dolina Śmierci. Dzień trwał tu prawie tysiąc ziemskich godzin. Było południe, miał więc przed sobą pięćset godzin nieprzerwanej operacji dwóch słońc bez skrawka cienia.
Jak długo mógł przetrwać? Jeden ziemski dzień. Dwa, przy najbardziej optymistycznym obliczeniu.
Beatty i James nie wchodzili w grę. Musiał sam dostać się do wody w obozie i to szybko.
Co oznaczało, że musi znaleźć sposób na robota.
Postanowił spróbować logiki.
— Maks, musisz wiedzieć, że ja, Halloran, wyszedłem z obozu i że ja, Halloran wróciłem po godzinie i że to ja, Halloran, stoję teraz przed tobą bez hasła.
— Prawdopodobieństwo przemawia bardzo silnie na rzecz twojej interpretacji — przyznał robot.
— No, więc…
— Ale nie mam prawa działać na podstawie prawdopodobieństwa lub nawet prawie-pewności. Zostałem przecież zbudowany dla ochrony przed nieziemcami mimo skrajnie niskiego prawdopodobieństwa, że kiedykolwiek zajdzie tego potrzeba.
— Czy możesz mi przynajmniej przynieść manierkę wody?
— Nie, to byłoby sprzeczne z rozkazami.
— Kiedy otrzymałeś rozkazy na temat podawania wody?
— Nie dostałem szczegółowego rozkazu w tej sprawie. Wniosek wynika z mojego zasadniczego przeznaczenia. Nie wolno mi udzielać żadnej pomocy nieziemcom.
Halloran powiedział bardzo dużo słów, bardzo szybko i głośno. Jego wypowiedź była ostra i nasycona przenośniami, ale Maks zignorował ją całkowicie jako obraźliwą, tendencyjną i nie odnoszącą się do tematu.
W chwilę potem nieziemiec podający się za Hallorana skrył się za stosem kamieni.
Po kilku minutach stwór wyszedł zza stosu kamieni pogwizdując.
— Cześć, Maks — powiedział stwór.
— Dzień dobry, panie Halloran — odpowiedział robot.
Halloran zatrzymał się kilka metrów od granicy obozu.
— Tak — powiedział. — Rozejrzałem się, ale nie ma tu nic do oglądania. Czy coś się działo podczas mojej nieobecności?
— Tak jest — odpowiedział Maks. Nieziemiec usiłował przedostać się do obozu.
— Naprawdę? — zdziwił się Halloran.
— Tak jest, proszę pana.
— Jak ten nieziemiec wyglądał?
— Był bardzo podobny do pana.
— Wielki Boże! — wykrzyknął Halloran. — A jak poznałeś, że to nie byłem ja?
— Bo usiłował wejść na teren obozu bez podania hasła. Prawdziwy pan Halloran nigdy by czegoś takiego nie zrobił.
— Rzeczywiście — powiedział Hallran. — Brawo, Maks. Będziemy musieli mieć oko na tego jegomościa.
— Tak jest. Dziękuję panu.
Halloran niedbale skinął głową. Był z siebie zadowolony. Doszedł do wniosku, te Maks z racji samej swojej konstrukcji musi traktować każde spotkanie jako unikalną i nową sytuację. Musiało tak być, skoro Maksowi nie było wolno wnioskować z poprzednich doświadczeń.
Maks miał wbudowane preferencje. Zakładał, że Ziemianin zawsze zna hasło. Zakładał, że obcy nigdy nie zna hasła, ale zawsze usiłuje dostać się do obozu. Zatem istota, która nie usiłuje dostać się do obozu, można uważać za Ziemianina, dopóki nie okaże się, że jest inaczej.
Halloran pomyślał, że to całkiem dobry wywód myślowy jak na człowieka, który stracił już parę procent płynu ustrojowego. Teraz pozostawała mu tylko nadzieja, że dalszy ciąg planu również się sprawdzi.
— Maks — powiedział — podczas swojej inspekcji dokonałem dość niepokojącego odkrycia.
— Jakiego, proszę pana?
— Stwierdziłem, że obozujemy na skraju szczeliny tektonicznej. W porównaniu z nią słynne pęknięcie Św. Andrzeja z Kalifornii to małe piwo.
— To brzmi groźnie. Czy istnieje duże ryzyko?
— Możesz się założyć o swój blaszany tyłek, że tak. A duże ryzyko oznacza dużo pracy. Musimy we dwójkę przenieść cały obóz o jakieś dwie mile na zachód. I to natychmiast! Bierz zbiorniki z wodą i idziemy.
— Tak jest. Jak tylko mnie pan zwolni.
— Dobrze. Zwalniam cię. Do roboty.
— Nie mogę. Musi mnie pan zwolnić podając aktualne hasło i odwołując je. Tylko wtedy będę mógł przerwać służbę wartownicza.
— Nie ma czasu na formalności — rzucił Halloron surowo. — Nowe hasło brzmi „bieługa”. Ruszaj się, Maks, poczułem lekki wstrząs.
— Ja nic nie czułem.
— A dlaczego miałbyś poczuć? — uciął Halloran. — Jesteś tylko robotem rewirowym a nie specjalnie wyszkolonym człowiekiem z wyostrzonym aparatem zmysłowym. Psiakrew, znów drży! Chyba tym razem poczułeś?
— Zdaje mi się, że tak.
— No, to ruszaj się!
— Nie mogę, panie Halloran! Jest fizyczną niemożliwością, żebym opuścił stanowisko bez formalnego rozkazu! Proszę mi wydać rozkaz!
— Nie denerwuj się tak — powiedział Halloran. — Po namyśle sądzę, że można zostawić obóz tu, gdzie jest.
— Ale trzęsienie ziemi…
— Przeprowadziłem nowe obliczenia. Mamy więcej czasu niż myślałem. Pójdę rozejrzeć się jeszcze raz.
Halloran wszedł za skałkę znikając z pola widzenia robota. Serce mu waliło, czuł jak gęsta krew z trudem przepycha się przez żyły. Zmusił się, żeby usiąść bardzo spokojnie w skrawku cienia.
Dzień ciągnął się bez końca. Bezkształtny biały kleks podwójnego słońca przesunął się o parę centymetrów w stronę horyzontu. RR-22-0134 trwał na straży.
Zerwał się wiatr, nasilił się i dmuchnął piaskiem w czujniki Maksa. Robot wędrował nieustannie wokół obozu. Wiatr ucichł i wśród głazów w odległości dwudziestu metrów pojawiła się jakaś postać. Halloran czy obcy? Maks nie wdawał się w przypuszczenia. Strzegł obozu.
Małe stworzenie podobne do kojota nadbiegło klucząc z pustyni i omal nie zderzyło się z Maksem. Z góry spadł na nie wielki ptak. Rozległ się cienki, przeraźliwy pisk i krew zbryzgała jeden z namiotów. Ptak uniósł się ciężko w powietrze, w szponach niósł coś, co się ruszało.
Maks nie zwracał na to uwagi. Obserwował człekokształtną istotę zmierzającą niepewnym krokiem w jego stronę.
Istota zatrzymała się.
— Dzień dobry, panie Halloran — odezwał się Maks. — Czuję się w obowiązku zauważyć, że wykazuje pan wyraźne oznaki odwodnienia. Może to prowadzić do udaru, utraty przytomności i śmierci, jeżeli natychmiast nie podejmie pan odpowiednich kroków.