Poszła sobie. Gówno ją obchodzisz ty, ja, Złotko… i w ogóle cały dom.
Ojciec stoi na środku kuchni, usiłując sobie przypomnieć, po co przyszedł. Po herbatę?
– Przypadek – powtarza tak, jakby się zastanawiał, jakby na końcu tego słowa zabrzmiał niewidoczny znak zapytania.
– …gdyby było nas tam więcej, takich jak pan i ja, to ta partia byłaby lepsza. Dlatego nie wolno stać z boku. Nie panu. Będzie pan artystą, artyści muszą zmieniać świat. Świata nie da się zmieniać, stojąc tyłem do rzeczywistości, obojętne, jaka by ona była. Trzeba w nią wejść.
Głos profesora jest dźwięczny, miękki, omotuje Jana jak babie lato późnym wrześniem, a pan profesor jest Ważną Figurą w wyższej szkole muzycznej w Krakowie. Jan chce ją ukończyć i zostać wirtuozem.
– Ale mnie polityka tak mało obchodzi, panie profesorze – mówi dwudziestojednoletni Jan.
– Tu nie chodzi o politykę, tylko o prostą uczciwość. Wobec kraju. Wobec siebie. Wobec mnie. No, to jak, drogi Janie? Chcemy cię wystawić do konkursu chopinowskiego. Jesteś wśród kandydatów, a jest ich oprócz ciebie kilkunastu, spośród was wybierzemy trzech. Kogoś muszę poprzeć. Więc jak?
– Zrobię tak, jak sobie życzy pan profesor. „Dlaczego? Dlaczego mam tak zrobić? Dlaczego nie umiem odmówić?”
– Ale marksizm, panie profesorze… Nic o nim nie wiem.
– a któż by się przejmował marksizmem! – wybucha śmiechem profesor. – Nikt nic o nim nie wie poza paroma powszechnie znanymi zwrotami! Na przykład: cel uświęca środki…
– To jezuici. Ignacy Loyola – ostrożnie mówi Jan. Profesor wybucha zaraźliwym śmiechem:
– i widzisz? Mówiłem? Tamto było chyba o tym, że kto posiada środki produkcji… cholera… nie pamiętam, a należę. No to jak? Będziemy tam razem?
– Będziemy – mówi niepewnie Jan, zastanawiając się, co powiedzą rodzice.
– Nikt nigdy w naszej rodzinie… – zaczyna tata, ale macha ręką i wychodzi z pokoju.
– Po co ci to? Przecież ty będziesz pianistą. Artyści powinni być ponad tym. Czy to ci w czymś pomoże? – pyta mama.
Pomogło. Nie został pianistą, nie ukończył szkoły muzycznej, a w domu kultury, w którym otrzymał pracę instruktora ogniska muzycznego, nie pytano o dyplom, tylko o przynależność.
– Należy do…? – spytał kadrowiec.
– PZPR – wymamrotał.
– Ooo…! – ucieszył się kadrowiec. – Tu niewielu należy, więc poprawi pan statystykę. No to ma pan tę robotę.
– Przypadek, cholera… Całe nasze życie to przypadki – mruczy Ewa i rusza po schodach do swojego pokoju.
są betonowe, z upływem czasu wykruszyły się i pociemniały od brudu. Przynajmniej kilka razy w roku matka, ojciec i Ewa mówią sobie, że je naprawią i wykończą. Wyłożą drewnem, dobudują balustradę. Rzeźbioną. I zrobią ceglany kominek w holu, tuż pod schodami, bo tam jest dla niego idealne miejsce. Zrobią to, gdy mama wygra w totolotka, gdy Ewie trafi się nowa, wspaniała praca lub gdy wyjdzie dobrze za mąż, gdy tata dostanie premię na poczcie (domu kultury już nie ma, ogniska muzycznego też nie, a o prywatnych lekcjach szkoda gadać, bo przecież sprzedali fortepian). Albo gdy tata zagra w „Milionerach”. Ale czas płynie i nic się nie zmienia, tata nie chce grać w „Milionerach”, a ze schodów odpadają kolejne fragmenty betonu i tynku.
– Nie spędzę tu całego życia, o, nie – zarzeka się Ewa, otwierając szafę i z nienawiścią przegląda swoje ciuchy.
– No to gdzie idziesz na sylwestra? – pyta mama, wsadzając głowę w uchylone drzwi.
Ewa, bliska płaczu, rozbebesza szafę. Żaden z ciuchów nie jest odpowiedni na tę wyjątkową noc. Złotko asystuje jej, pełna dobrej siostrzanej woli.
– A to? To jest fajne…
– Pytam, gdzie idziesz. I z kim – powtarza matka. – Mam prawo wiedzieć.
– A gdzie mogę iść? Na dyskotekę. Z Patrycją i Marysią.
– A chłopcy? Jacy chłopcy idą z wami? Kto się wami zaopiekuje? – docieka matka.
– To już nie te czasy! Wszędzie można iść bez chłopaków! Nawet tańczy się bez nich! – woła Ewa, wyrzucając na podłogę kłąb zmiętych ciuchów.
– Myślisz, że nie wiem? – obrusza się matka. – Tańczyłam rock and rolla! Nie jestem taka stara, jak ci się wydaje!
Ewa parska złym, obraźliwym śmiechem. Matka tańczyła rocka… Co za bzdury!
– A to? – pyta cierpliwie Złotko, podnosząc kusą spódniczkę z aksamitu. – Byłaś w tym taka ładna w zeszłym tygodniu.
– w zeszłym tygodniu! Nie rozumiecie, że na sylwestra trzeba coś ekstra? Coś nowego! Bo sylwester to jedyna taka noc!
Na sylwestra nie siedzi się w domu, jak mama, jak tato i nie rozpamiętuje się tego, co nie udało się w minionym roku – i we wszystkich minionych latach. Na sylwestra idzie się między ludzi, tam gdzie migają kolorowe światła, gdzie wielka sala przystrojona jest balonikami, na głowy tańczących sypie się deszcz konfetti, a o dwunastej w nocy przyszłość wydaje się fantastyczna.
– Sylwester… – uśmiecha się matka z pobłażliwą goryczą. – Kiedyś zrozumiesz, że wszystkie są takie same. Nawet gdy mija stary wiek i zaczyna się nowy. Takie same.
Teraz już wszystkie trzy rozgrzebują leżące na podłodze ciuchy.
– Jakbyś to obcięła, mogłaby być sukienka na ramiączkach, wiesz, taka koszulkowa. Widziałam podobny fason w „Naj”. Pomogę ci – mówi matka.
– Och, mamo…
Złotko patrzy, jak igła tańczy między palcami matki a materiałem, nitka zaś znaczy nikły, niemal niewidoczny ślad.
– Nie podoba mi się ta dyskoteka – mówi matka. – Czytałam o niej w gazecie.
– Ty nie czytasz gazet, tylko oglądasz kolorówki! Co czytałaś? w jakiej gazecie? – pyta Ewa zaczepnie.
– Akurat czytałam. W „Super Expressie”. Coś złego. Wywołują dziewczyny na scenę. I one tam pokazu-13 majtki, biusty i diabli wiedzą co…
– Mamo, ty nic nie rozumiesz! To przecież dyskoteka. Dys-ko-te-ka, a nie staroświeckie dansingi!
– Ja nie chodziłam na dansingi – obrusza się matka. – Na dansingi chodziła babcia, a my na potańcówki.
– Potańcówki to coś innego niż dyskoteka – burczy Ewa.
– Na dansingi i potańcówki chodzili wszyscy, starzy, młodzi, wiek nie miał znaczenia. Dlaczego dla was czterdziestolatek to już starzec? Byłam wczoraj na zakupach i usłyszałam, jak jakiś gówniarz powiedział do faceta w moim wieku: „Dziadziu, nie plącz mi się pod nogami…”
– i co ten dziadzio na to? – zaciekawia się Ewa.
– Czterdzieści lat to nie jest starość! – krzyczy matka i kłuje się igłą w palec. – Czemu wy się tak izolujecie, jakbyście byli z obcej planety?
– Nie wiem. Może jesteśmy z innej planety. Dyskoteka to na pewno inna planeta – mówi Ewa.
ogromny, drewniany barak za miastem. Gigantyczna sala z wyślizganą przez setki nóg podłogą ze sztucznego tworzywa. Podium dla didżeja i najlepszych tancerek. Spazmatycznie migające światła stroboskopów. Jasno, ciemno, jasno, ciemno, światło oślepia, ciemność obiecuje. Rytm pulsujący jak wielkie, zwyrodniałe, ciężko bijące serce. Ciała, które wpadają weń jak w czarną dziurę. Rapujący głos: „Jest czadowo! Odlotowo! De best! Blondynko w zielonej sukience, co umiesz? Chodź na podium… Nie wstydź się, to tylko taniec. Taniec! i ciało. Tylko ciało! Ooo… eeee… uuuu… łoł! No, pokaż, pokaż, jaka jesteś… Zajebiście! Jak masz na imię? Edyta… brawa dla Edyty! Odwagi, to twoja szansa… twoje pięć minut! Wszyscy na ciebie patrzymy! Twoje pięć minut! Twoje pięć minut! Życie nie da ci więcej niż te pięć minut!”
Dziewczyny na podium, wybrane z tłumu przez didżeja, poruszają do rytmu nie tylko biustem, biodrami, głową, lecz całymi sobą, całym swoim jestestwem, by udowodnić, że słusznie wyróżniono je tej nocy. Kokieteryjnie, choć niepewnie obciągają wycięcie dekoltu, rozpinają kilka guzików bluzki, podciągają kuse spódnice, pokazują nogi smukłe, grube, zgrabne, krzywe.