Выбрать главу

Matka szyje, stara sukienka nabiera nowego fasonu, a Ewa śledzi niecierpliwie szybkie ruchy cienkiej igły i myśli:

„Trzeba dobrze wyglądać. Dobrze tańczyć. Wpaść w oko. Może tym razem mnie wywołają. Do cholery, nie jestem gorsza. Mariola tańczyła na podium, Iwona, Patrycja… Patrycja zdjęła bluzkę i pokazała stanik. Idiotka. To nie był stanik z Triumpha, tylko z pasmanteryjnego, a mój jest przynajmniej czarny i z koronką. I one tańczą gorzej niż ja i są brzydsze. Dziś sylwester, wszystko może się zdarzyć. Ktoś powie: «Jedziemy, bierz walizki». Warszawa… a może jeszcze dalej? Zagranica? i potem pojawię się tu, czerwonym autem, odwiedzić rodziców, a wszyscy skręcą się z zazdrości”.

– Tam zjeżdża złe towarzystwo. Z całej okolicy. Nawet z Krakowa, Tarnowa i Warszawy. Czytałam – ciągnie matka. – Szukają okazji. Ty się pilnuj, Ewa, bo jedyne, co ma taka dziewczyna jak ty, to…

– …godność! Godność! Godność! – krzyczy Ewa niecierpliwie i porywa sukienkę. – Super! Naprawdę. Dziękuję!

Z przesadą cmoka matkę w policzek i biegnie po schodach. Złotko gna za nią, żeby widzieć, jak siostra Przeobraża się w królewnę.

Teresa patrzy w lustro:

– Jeszcze nie jest ze mną źle. Jeszcze bym poszła gdzieś potańczyć. Ale ten…

Jan schodzi, człapiąc, po schodach.

– Sylwester? – pyta, a gdy Teresa kiwa głową, podaje jej zwinięty, wymiętoszony banknot. Dwadzieścia złotych.

– Daj Ewuni – mówi i zawraca.

Wzrok Teresy jest nieprzyjazny.

– w „Milionerach” jeden facet wygrał sześćdziesiąt cztery tysiące! – krzyczy za nim, ale on nie odpowiada. „Dlaczego nie chce zagrać w «Milionerach»? Dlaczego?”, myśli z rozpaczą Teresa.

Człapanie cichnie i po chwili całkiem zanika. Zza drzwi dobiega cicho muzyka Bacha.

Teresa zaciska zęby i uruchamia magnetofon.

– Love me tender… love me… – śpiewa Elvis Presley, próbując zagłuszyć przeciwnika, a do oczu Teresy napływają łzy. Bierze ze stołu pusty wazon, przytula go do siebie i zaczyna tańczyć. Jej córka wyruszy wkrótce na sylwestra. Początek nowego wieku. Może tym razem się uda?

– Mnie się nigdy nie udało. A byłam ładniejsza – szepcze Teresa, kołysząc się do melancholijnego rytmu. – Mogłam zajść dalej, przecież miałam maturę. Ale ze mną wszystko było nie tak… wszystko. Ewa też jest ładna. Musi mieć szansę. Musi stąd się ruszyć… uciec gdzieś, gdzie po ulicach jeżdżą tramwaje i ludzie nocą wkładają zatyczki do uszu, by zasnąć, bo miasto żyje, a nie tak jak tu, umiera codziennie i bez końca, takie szare i byle jakie.

Teresa otwiera kredens i sięga głęboko, tam gdzie przechowuje świąteczne nakrycia. Są fajansowe, nie z porcelany, ale przynajmniej jednego koloru. Na co dzień nie wolno ich ruszać. Na co dzień jada się na byle czym.

Teresa odsuwa talerze, przestawia pudło z kompletem sztućców w plastikowych oprawkach i trafia na tekturowe pudełeczko. Wewnątrz jest pożółkła wata, a w niej ukryty skarb. Skarb leży schowany już ponad trzy lata i jeszcze nie nadeszła okazja, dla której warto by go wyjąć i użyć. „I już nie nadejdzie”, myśli Teresa. Zaciska dłoń na swoim skarbie i biegnie na górę. Jest taki malutki. Tak mały, że kiedyś bała się go dotknąć, by nie zniknął.

– Masz – mówi do córki, rozwierając dłoń. Miniaturowy flakonik lśni w świetle lampy, rzucając tęczowe refleksy.

– Perfumy? – pyta z niedowierzaniem Ewa. – Prawdziwe perfumy?

– Prawdziwe. Francuskie. Chanel. Przeczytaj sama… Widzisz? – podsuwa z dumą Teresa. – Niewiele ich, tylko resztka, ale za to najprawdziwsze, a nie jak byle podroby z kiosku – dodaje.

– Kto ci je dał? Chyba nie tata?

– Nie pamiętam – mówi wymijająco matka.

– Przyznaj się! Przyznaj! – woła Złotko z niecierpliwą nadzieją. – Dał ci je jakiś wielbiciel, prawda?

– Wielbiciel? – powtarza niedowierzająco Ewa. Młodszej córce mama wydaje się piękna, bo Złotko jest smarkata. Ewa widzi już tylko zaniedbaną, zbyt grubą kobietę w średnim wieku.

– Tak, wielbiciel – szepcze matka i uśmiecha się. Wielbicieclass="underline"

„Jak coś tak drogiego może być równocześnie tak małe?”, dziwi się Teresa, obwąchując filigranową buteleczkę. Buteleczka stoi na półce w eleganckiej łazience, wśród wielu innych flakoników, pudełeczek z kremami, sprayów w tęczowych opakowaniach. „Chanel nr 5”, czyta Teresa i pierwszy raz ogląda ten magiczny, zamknięty w przezroczystym szkle zapach; widzi go nie na reklamowej wkładce w kolorowym piśmie, ale w rzeczywistości. Zaskakuje ją jego wielkość, ale im to jest mniejsze, tym bardziej Teresa czuje, jak tego pragnie. Na dnie miniaturowej buteleczki jest równie mała, najwyżej milimetrowa porcja gęstego, ciemnożółtego płynu.

„Na jeden raz”, myśli Teresa, która weszła tu tylko po to, by zrobić siusiu i poprawić makijaż. Zza drzwi łazienki dobiega gwar głosów – są imieniny naczelnika poczty, szefa Jana. „Skąd ich na to stać?”, myśli Teresa i znowu bierze do ręki czarodziejski flakonik. Tym razem już go nie wypuszcza. Odruchowo rozgląda się wokół, mimo że jest sama w tej wykafelkowanej na różowo łazience, a potem wciska flakonik na dno torebki. „Kogo ona posądzi, jak jest nas tu ze dwadzieścia osób?”

Gdy późno w nocy Jan zamyka się w swoim pokoju, Teresa, po głębokim namyśle, chowa Chanel w najciemniejszy kąt kredensu, za fajansowym serwisem. Perfumy czekają na swoją okazję.

– To będzie twój wieczór, twoja noc. Zobaczysz. Czuję to – mówi Teresa do Ewy.

Ewa ostrożnie otwiera flakonik i wszystkie trzy nachylają się, by powąchać jego zawartość.

– Ślicznie pachnie – wzdycha Złotko.

– Jak kwiaty. Kwiaty, jakich w ogóle nie ma, prawda? – mówi Ewa.

– Po prostu pachnie jak Chanel, właśnie taki jest ten zapach – mówi nonszalancko matka, ale zaraz rzuca się ku Ewie, która próbuje wychlapać na siebie tych parę kropli. One wciąż tam są, choć jakby ich ubyło od dnia, w którym Teresa zacisnęła dłoń na flakoniku.

– Nie tak! Co robisz, idiotko! – krzyczy Teresa. – Nie masz pojęcia, jak się obchodzić z prawdziwymi perfumami! Po kropelce za uszy, w zgięcia łokci i na nadgarstki!

– Skąd wiesz? – pyta nieufnie Ewa.

– Czytałam. Chyba w „Tinie” – mówi matka. Obie ze Złotkiem cofają się parę kroków, by obejrzeć Ewę.

– Teraz, z tym niesamowitym zapachem, aż błyszczysz, taka jesteś ładna – stwierdza Złotko.

– Nie jest najgorzej – przyznaje Teresa i wciska Ewie zmięty banknot. – Tu masz dwie dychy od ojca.

– Fajnie – cieszy się Ewa. – Razem pięć dych. Jezu, pięć dych!

– Ale pamiętaj, że jedyne, co ma taka dziewczyna jak ty…

– …to godność, tak, tak – mówi niecierpliwie Ewa.

– i nie patrz, jak kto wygląda i tańczy, ale skąd jest, kim jest i co robi. I unikaj chłopaków stąd, bo to cię daleko nie zaprowadzi. Sama wiesz, jakie tu są możliwości.

– Chyba nie chcesz, żeby Ewa stąd wyjechała? – pyta przerażona Złotko.

– Chcę – mówi twardo Teresa, ale głos się jej łamie. – Chcę, żeby przynajmniej ona stąd wyjechała. A potem ty. Jak dorośniesz.

– Ale ja nie chcę nigdzie jechać i być daleko od ciebie, od taty, od domu – mówi ze strachem Złotko.

Matka uśmiecha się do niej z wyższością:

– Jak dorośniesz, będziesz tylko o tym myśleć.

– Skąd wiesz, o czym będę myśleć, gdy dorosnę? – pyta Złotko.

– Bo wiem, o czym ja marzyłam. I sama zobaczysz. Tu jest okropnie. Wiecie, że wczoraj w nocy obrabowali kiosk z piwem i pobili bejsbolami przechodnia, który to widział? Podobno leży w szpitalu. Chyba znaliśmy go z widzenia. Nie, tutaj nigdy nie będzie lepiej, raczej gorzej!

Tutaj:

miasto powiatowe. Ludność: 17 800. Państwowe zakłady pracy cztery, w tym trzy zamknięte (fabryka wielkiej płyty, fabryka płyt azbestowych, fabryka makaronu), a czwarty właśnie ogłosił upadłość. Bezrobocie: 29 procent. Rynek. Jedna główna ulica, od dworca do rynku. Park wielkości 1,5 hektara, z połamanymi ławkami. Siedem kościołów. Dwa cmentarze, stary w centrum i nowy koło rogatek. Siedemdziesiąt pięć sklepów spożywczych. Miejski Dom Kultury zamieniony na pocztę. Jedno liceum, jedno technikum i dwie szkoły podstawowe. Miejska biblioteka publiczna z czterystu trzydziestoma siedmioma stałymi czytelnikami. Dyskoteka na pięćset osób, tuż za miastem.