Выбрать главу

– Testament zrobiony. Żadnych spadkobierców ani krewnych. A o tym, żeby coś zmienił, nie ma mowy.

W tej chwili Cholawicki nadstawił uszu.

– Zdawało mi się, że woła. Nie możesz sobie wyobrazić jaki się zrobił męczący od tej podróży do Warszawy. To go niesłychanie nadszarpnęło-postarzał się o dziesięć lat. Tak, testament już zrobiony i nikt nie ma formalnych podstaw do obalenia go. A zresztą komuż by się chciało narażać się na proces – dobra są obdłużone – ja jeden tylko wiem, że z majątku można jeszcze coś wyciągnąć. Wszyscy myślą, że zupełne bankructwo. No co – gniewasz się?

Ujął ją za rękę, ale cofnęła się gwałtownie.

– A to co? – rzekł, marszcząc brwi.

– Nic.

– Nie kochasz mnie?

– Nie.

– To dlaczego jesteś tutaj?

– Ze względu na interesy!

Roześmiał się. To mu się podobało. Lubił ten ton jej, ostry, bezwzględny – tym go brała. Ani na chwilę nie wątpił w jej miłość – zanadto był pewny swoich zalet. Ale podobało mu się, że nigdy się nie „rozkleja” i nie roztapia w sentymentalizmie.

A Maja znając jego absolutną pewność siebie z tym większą przyjemnością mówiła mu najgorsze rzeczy. Zresztą wolała stokrotnie ten chłód, trzeźwość i szczerość z narzeczonym, niż tamto straszne, zawstydzające „rozklejenie się” w szafie!

Znów wziął ją za rękę i tym razem nie wyrywała się. Lecz nagle owładnęło nią z taką siłą wspomnienie Leszczuka, że zbladła i zamknęła oczy, a drugą ręką kurczowo uczepiła się stołu.

– Kochasz! – szepnął przyciągając ją. – Kochasz!

– Zostaw mnie! – wykrzyknęła.

W tej chwili doszło ich słabe wołanie: – Henryś! Henryś!

Ten głos starczy i drżący skądś, z amfilady pustych komnat, przeraził ją.

– To książę! – syknął. – Muszę iść. Poczekaj!

Wyszedł spiesznie. Maja została sama. Usiadła i jakiś czas wpatrywała się w dogasający ogień na kominku, którego blaski różowiły jej twarz.

Dopiero gdy odszedł zrozumiała, iż rzeczywiście dłuższy pobyt tutaj musiał wyczerpać najsilniejsze nerwy. Ani las w nocy, ani podziemny korytarz nie wywołały w niej takiego niepokoju -jak to olbrzymie nagromadzenie nie zamieszkanych komnat.

Zmysły jej podniecone do ostateczności łowiły każdy szelest, powstający w najdalszych zakamarkach gmachu, żyjącego osobnym życiem…Coś tam się kruszyło… coś skrzypiało niekiedy… a wielki szczur ukazał się w półotwartych drzwiach i znikł natychmiast.

Ach! – pomyślała. – Po co ja tu jestem?!

Zaczynała bać się nie tylko zamku, lecz i narzeczonego. Dotychczas nie zastanawiała się specjalnie nad jego pobytem tutaj. Wiedziała, że był sekretarzem księcia i jedynym człowiekiem, którego znosił stary dziwak, oprócz kamerdynera Grzegorza. Wiedziała, iż Cholawicki ma nadzieje na uzyskanie w spadku po nim kilkunastu folwarków, stanowiących resztę dóbr mysłockich, które to dobra były mniej zrujnowane, niż na ogół sądzono. To wszystko można było wytrzymać. Narzeczonego miała za człowieka twardego i bezwzględnego, ale – w zasadzie przyzwoitego.

Mógł udawać przywiązanie do księcia w celu owładnięcia jego majątkiem, ale nie był chyba zdolny do niczego… do żadnych takich czynów Jakie podsuwała ponura i demoniczna atmosfera zamku.

Rzeczywiście – jeżeli ktoś tu dłużej pobył, to same przez się musiały go nawiedzać myśli o zbrodniach i czynach złych, okrutnych i morderczych. I na to, żeby tu w ogóle wytrzymać, trzeba było niesłychanej odporności, a zarazem niesłychanej namiętności.

Maja uprzytomniła sobie, że dotąd nie doceniała siły Cholawickiego.

Przebiegł ją lekki dreszczyk. Przez uchylone drzwi zajrzała do następnej komnaty – panowała w niej ciemność, tylko z okien szedł słaby odblask – w kątach szeleściły szczury i wiało pustką. Zasłuchała się w zamek, w rozległą gamę tajemnych szeptów i szelestów. Nietoperze krążyły za oknami.

– Te mury – pomyślała – muszą mieć z półtora metra grubości. Wtem z daleka błysnęło światło. Cofnęła się szybko.

To Cholawicki wracał od księcia i po chwili ukazał się z latarką w ręce.

– A co? – zapytała.

– Nic! On drzemie mniej więcej przez całą dobę. Co parę godzin się budzi, i wtedy woła mnie, żeby sprawdzić, czy go nie opuściłem.

– To musisz do niego chodzić i w nocy?

– A naturalnie! Ale już niedługo! – nalał sobie kieliszek. – Może ty chcesz1?

– Daj – powiedziała.

Wziął butelkę, ale znieruchomiał z kieliszkiem w dłoni. Zbladł.

– Co ci jest…

– Tsss… Ktoś jest w zamku.

– Gdzie?

– Cicho. Już ja mam ucho. Na pewno ktoś jest – obcy.

Ręka zaczęła mu drżeć, aż płyn wylewał się z kieliszka. Wytężyła słuch, ale nie zdołała rozróżnić nic szczególnego.

– Zdaje ci się – szepnęła, ale on spojrzał na nią nieprzytomnie. Na pewno… na pewno ktoś jest…

Wtem drgnęli oboje. W ciszy usłyszeli z szaloną wyrazistością krzyk księcia – pięć czy sześć wykrzykników nabrzmiałych szaleństwem, przeszywających, piskliwych.

– Franio! Franio! Franio! Franio! Franio!

– Co to?! – wykrzyknął Cholawicki. Porwał browning i latarkę.

Maja pobiegła za nim, nie zostałaby tutaj sama za nic! Przebiegli pędem przez puste sale. Dopadł pokoju księcia i zniknął za drzwiami.

Usłyszała jego uspokajający głos oraz przeciągły, rzężący, bezsilny płacz starzy który zaraz przeszedł w kaszel. Schroniła się we framugę okna, żeby nikt nie mógł zaskoczyć jej z tyłu. I znowu usłyszała jęk:

– Franio! Franio!

Cholawicki wrócił, ale dał jej tylko znak ręką, by zaczekała i pobiegł w głąb zamku. Dopiero po dłuższym czasie zjawił się z powrotem – twarz jego zdradzała poważne zaniepokojenie.

Ktoś tutaj był. On zobaczył kogoś! Dlatego krzyczał. Ten ktoś musiał wejść do sypialni, zbudził go, a kiedy staruszek zaczął krzyczeć, uciekł. To musiał być młody chłopiec. Książę ma taką manię – marzy mu się jakiś Franio! Nie znosi młodych chłopców, gdyż oni przypominają mu tego Frania. Zresztą tu jest dowód, że ktoś był. Patrz, znalazłem scyzoryk.

Położył na stole mały, składany scyzoryk z wieloma ostrzami.

Poznała go od razu. Tym samym scyzorykiem Leszczuk obierał wczoraj po obiedzie jabłko.

– Aha!

Momentalnie odwróciła wzrok i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że umyślnie to robi, aby nie powiedzieć Cholawickiemu, czyj to jest scyzoryk. Nie, tego już było za dużo!

– Ja wiem czyje to jest – powiedziała na przekór sobie samej, wściekła. – To scyzoryk Leszczuka.

Rzucił się.

– Co ty mówisz?! Na pewno to jego własność?

– Przynajmniej on ma identyczny.

– W takim razie, to jeszcze gorzej, niż myślałem.

Uśmiechnęła się:

– Czy nie przesadzasz? – zapytała drwiąco.

Była przygotowana na nową scenę zazdrości i nawet chciała ją sprowokować – ale Cholawicki ku jej wielkiemu zdziwieniu mruknął tylko:

– Nic nie rozumiesz. Chodź ze mną.

Powiódł ją przez te same sale, w których byli niedawno, ale nie dochodząc do pokoju księcia skręcił na prawo w boczną galerię. Była to galeria długa a przede wszystkim wysoka – dostrzegła na sklepieniu w wątłym świetle latarki ślady jakiejś spełzłej malatury. Potykając się o dziury w kamiennej podłodze, przeszli przez mały krużganek, a stamtąd skręcili na lewo i otworzył kluczem ciężkie dębowe drzwi.

Maję owionęła duszność, a Cholawicki nacisnął guzik latarki.

– Spójrz – rzekł.

Wielka sklepiona sala wsparta na jednej kolumnie pośrodku, robiła wrażenie Przepełnionej, do tego stopnia jej umeblowanie kontrastowało z opuszczeniem tego, co dotąd widziała. Wzdłuż sklepienia biegł szeroki fryz, miejscami zatarty, Przedstawiający sceny wojenne. Ściany pokryte były makatami, a dwa wielkie Perskie dywany, zszarzałe od kurzu zaścielały podłogę.