– Henryk powinien być zadowolony – myślała idąc nerwowo śliską ścieżką. – Dowiedziałam się wszystkiego nawet prędzej i łatwiej, niż przypuszczałam. Zyskałam jego zaufanie i on teraz nic nie zrobi beze mnie! Tak, Henryk będzie zadowolony – powtarzała, a woda chlupotała jej pod stopami – będzie zadowolony!
Ona sama jednak nie była zadowolona. Daleka była od zadowolenia! Gdy przypomniała sobie tę ich rozmowę, swoje uśmiechy, łatwość z jaką od razu doszli do porozumienia i potem ten wyścig po rakiety, krew uderzyła jej na policzki, przyśpieszyła kroku jak ktoś, kto stara się uciec, zaciskała zęby i pięści jakby na wspomnienie bolesnej gaffy i daremnie wmawiała w siebie, że wszystko to było jedynie umyślną igraszką, zniżaniem się do poziomu chłopaka. Jakże wydała się sobie śmieszna! I podobna! Coraz podobniejsza!
Nie – to można zwariować!
Cholawicki czekał na nią w piwnicy i przeprowadził do swego pokoju. Opowiedziała mu pokrótce wszystko, co usłyszała od Leszczuka.
– Nie omyliłem się – szepnął przerażony. – A zatem profesor coś wie! Od początku podejrzewałem coś w tym rodzaju! Co robić?
– Jeżeli nie będę chciała, Leszczuk nie powie mu ani słowa o tym, że był tu taj. Obiecał mi!
– A to, widzę, porozumieliście się.
Odpowiedziała:
– Porozumieliśmy się.
– Nie, to głupstwo! – chodził po pokoju, zacierając ręce. – Kto mi zaręczy, że nie powie! A zresztą czy sądzisz, że ten wścibski esteta przestanie węszyć? Nie znasz ich! Trzeba go uspokoić raz na zawsze!
– Co chcesz zrobić? – spytała. Roześmiał się.
– Zamierzam po prostu wyperswadować mu, że nic tu nie ma do roboty, że skarbów żadnych nie ma i koniec. Przecież on nie ma absolutnej pewności! Aha! Już mam! Uważaj, jak zrobimy.
Napił się kieliszek wódki i chwilę posłuchał. Co pewien czas przestawał mówić, nasłuchując odgłosów zamku – czy książę się nie obudził – czy nie rozpoczął swojego spaceru po salach? Ale wszystko było w porządku.
– Trzeba będzie pochować wszystkie przedmioty, które można podejrzewać o większą wartość. Przede wszystkim obrazy i makaty. Ostatecznie szafa, czy inny mebel, może być lepsza lub gorsza, ale nie jest dziełem sztuki na wielką skalę.
– Na to on się nie złakomi. Gdy się przekona, że nie ma nic poza tym, da nam spokój. Trzeba postarać się, żeby tu przyszedł i zobaczył.
– Jak?
– To nie jest takie trudne. Tsss…
Ktoś chodził, słychać było człapanie pantofli, a po chwili rozległ się u końca amfilady sal suchy, starczy kaszel. Po czym Maja usłyszała półgłośne, bezsilne wołanie:
– Henryś, Henryś…
Cholawicki zaklął i poszedł.
Została sama. O, jak nie znosiła tych samotności na zamku – póki narzeczony był z nią i póki trwała rzeczowa rozmowa, można było jeszcze wytrzymać, wszystko wydawało się mniej więcej trzeźwe i normalne, choć ryzykowne. Maji nie przerażało konkretne ryzyko ani trudności do przezwyciężenia.
Ale kiedy zostawała sama, kiedy cisza, melancholia i opuszczenie zamku narastały ze wszystkich stron, napastowały ze wszystkich szczelin i otworów, wówczas cały ten splot zdarzeń, w który się dostała, wydawał się ohydny i złowrogi, grzeszny i straszny, a dziewczynę przenikało dojmujące przeczucie, iż stąpa po pochyłej drodze, która doprowadzi ją stopniowo i nieznacznie do rzeczy okropnych.
Bała się zamku – bała się narzeczonego – ale najbardziej bała się siebie samej, tych niebezpieczeństw, jakie czyhały na nią w głębi jej natury, zbyt śmiałej, zbyt niespokojnej i zanadto spragnionej szczęścia. Starożytne, ponure mury, zapamiętałe w przeszłości, zdawały się szeptać, iż biada temu, kto zbyt lekkomyślnie goni za efemerydą szczęścia.
A ona chciała być szczęśliwa! Musiała być szczęśliwa! Wszystko co robiła, robiła po to, aby być szczęśliwą i w pełni wyzyskać rozkosz swej urody i młodości.
– Jak mnie to wszystko wciąga! – pomyślała z przestrachem, stojąc na środku pokoju, nieruchoma.
Wolała się nie ruszać, zdawało jej się, że każdy ruch zostanie dostrzeżony i zapamiętany przez te milczące, widzące ściany. – Jak mnie to wciąga! Już jestem wspólniczką Henryka! A tamten – Leszczuk? Jak to się wszystko skończy? Może pomówić z mamą? – zaświtała jej myśl, ale odrzuciła ją natychmiast. Miałaby szukać pomocy u matki – nie, sama da sobie radę.
Tymczasem Cholawicki zastukał do pokoju księcia i nie czekając na odpowiedź wszedł dosyć bezceremonialnie z rękami w kieszeniach, z miną chmurną i niezadowoloną.
Był to szczególny pokój. Dość niewielki, z niską, sklepioną powałą, okrągły – gdyż stanowił wnętrze baszty – z trzema oknami w tak grubym murze, iż wnęki okienne mierzyły ze dwa metry głębokości. Do połowy wysokości ściany wyłożone były zniszczoną boazerią dębową z ledwie widocznym deseniem.
Olbrzymie łoże z baldachimem stało na samym środku, poza tym dwa fotele, umywalnia – i mnóstwo drobiazgów, nieskończona ilość flaszeczek, pudełek, części garderoby, przyborów, słoików po konfiturach, talerzyków, bibelotów oraz innych najdziwniejszych przedmiotów zaścielało cały pokój.
Książę od lat nie pozwalał nic wynosić, gdyż nie miał siły osobiście dokonać porządków, a lękał się nerwowo, aby nie wyniesiono czegoś, co może się przydać. Ponieważ stary kamerdyner Grzegorz był także dosyć niedołężny, fantastyczny brud panował wszędzie. Pościel na łóżku była nieomal szara, gdyż książę wahał się od paru miesięcy, czy ją oddać do prania. Nienawidził wszelkiej zmiany.
Mały chudy staruszek o ptasiej, arystokratycznej twarzy siedział na łóżku i z trwogą spojrzał na Cholawickiego.
– Książę mnie wołał? – zapytał twardo sekretarz.
– Ale skąd, ale skąd, Henrysiu – przesłyszało ci się. Gdzieżbym ja wolał, przecie wiem, że Henryś tego nie lubi!
– O co chodzi?
– Kiedy nic, naprawdę nic.
– Pytam się, o co chodzi. Niech książę powie, bo wiem, że jak wyjdę stąd, książę znowu będzie wołał. Lepiej od razu powiedzieć.
– Kiedy z Henrysiem… No, dobrze, już dobrze, powiem! – wykrzyknął piskliwie, gdy Cholawicki zwrócił się w stronę drzwi. – Widzi Henryś, chcę zrobić porządek, tu strasznie dużo śmieci. Właśnie zacząłem od tej flaszeczki – ale nie wiem, może się przyda?
– To niech książę nie wyrzuca.
– Ale może lepiej wyrzucić? Do czego mogłaby się przydać?
– To niech książę wyrzuci.
Rozpłakał się.
– O, co ja mam z Henrysiem! W niczym, znikąd, nigdzie, nic – żadnej po mocy, zrozumienia, pocieszenia, ukojenia, zapomnienia!
– Jeżeli książę będzie mnie nudził, to ja wyprowadzę się z zamku! – Cholawicki z nieukrywaną nienawiścią patrzył na starca, który zamieniał mu życie w piekło. Nie nadawał się na pielęgniarza! Nie znosił tych rozmów z idiotą, męczyły go strasznie.
– Niech Henryś mnie nie opuszcza! – wykrzyknął z dzikim strachem. – Ja sam tu nie zostanę za żadne skarby! Na zamku? Sam? Nigdy w życiu! To jest niedobry zamek – dodał ciszej i jakby z namysłem.
– Dlaczego? – spytał Cholawicki.
Ciągle miał nadzieję, że książę wygada się o skarbach, podejrzewał czasem, że stary magnat lepiej się orientuje, niżby się na pozór zdawało, a tylko umyślnie dla jakichś starczych urojeń lub może przez złośliwość udaje Greka. – Dlaczego ten zamek jest niedobry?
– W całości jest dobry. Owszem. Ale jest w nim jedno niedobre miejsce.
– Które?
– Jest jedno… Jedna komnata.
Na tym punkcie książę był nieubłagalny. Nie chciał nigdy wyjawić, która to komnata jest niedobra i dlaczego? Cholawicki podejrzewał w tym jakąś tajemnicę, a nawet śledził staruszka w czasie jego wędrówek po zamku, ale nigdy nie zdołał nic wymiarkować.