Miejsce to musiało rzeczywiście łączyć się dla księcia z jakimś strasznym wspomnieniem, gdyż zawsze mówiąc o nim przymykał oczy, co było dowodem najwyższego strachu. I tym razem także starzec przymknął oczy i dłuższy czas łapał oddech bladymi wargami.
Wreszcie rzekł od niechcenia:
– Tu w ogóle straszy.
Cholawicki wzdrygnął się. To był drugi ulubiony konik maniaka. Ciągle napomykał, że straszy, a mówił to złośliwie, z pewną filuterią i przekorą.
Cholawickiemu zdawało się nieraz, że stary bawi się jego nerwowym lękiem, którego nie umiał ukryć – rzeczywiście nerwy miał roztrzęsione i żył w nieustannej obawie czegoś… nie wiadomo czego… co, czaiło się w pustce komnat. Więc może była to ze strony księcia chytrość i przekora, złośliwość wariata, dziecinne straszenie zamkiem. Lecz było widoczne, że boi się naprawdę – nie wiadomo co sobie wymarzył i jakie miewał halucynacje, ale wyglądał jak człowiek raz na zawsze doszczętnie przerażony, ścigany bez przerwy lękiem.
Nawet śmiech jego był nadmiernie piskliwy – i ciągle rozglądał się, oczy jego pracowały nieustannie, zanurzając się w mroczne kąty.
Co prawda Cholawicki wiedział, że on sam wywiera podobne wrażenie. To nieuchwytna, a przejmująca atmosfera zamku musiała tak wpływać na nich obu.
Inna rzecz że zawsze nasuwało mu się, gdy patrzył na księcia, na jego wieczne zalęknienie, przerażoną chytrość i grozę, czającą się w oczach, iż nad przeszłością starego dziwaka musiało zaciążyć coś strasznego. Szaleństwo jego miało prawdopodobnie jakąś specjalną przyczynę, nie było wyłącznie spowodowane degeneracją organizmu.
Cóż takiego mogło mu się zdarzyć? Dlaczego krzyczał „Franio”? Co to był za Franio? O przeszłości księcia wiedział tylko tyle, iż w młodości bawił się hucznie i wesoło we wszystkich stolicach Europy. Potem ożenił się, ale żona umarła podczas połogu.
Wówczas osiedlił się na zamku i pędził egzystencję zupełnie samotną. Odezwała się w nim natura Holszańskich. Gdy go Cholawicki po raz pierwszy parę lat temu ujrzał, wyglądał już zupełnie tak samo, jak teraz i tak samo podlegał atakom lęku.
Dlaczego w zachowaniu jego było tyle strachu? Grzegorz nie umiał wyjaśnić tych spraw Cholawickiemu, któremu zresztą przyćmienie umysłowe księcia było bardzo na rękę. Temu zawdzięczał, iż książę ujrzawszy w nocy Leszczuka wziął go za „Frania” – widocznie każdy młody chłopiec wydawał mu się owym „Franiem”, o którym nigdy nie chciał mówić.
– Niech książę weźmie krople – rzekł. – Znowu gorzej z nerwami. Nalał mu podwójną porcję mocnego środka nasennego i wrócił do Maji. Miał pewność, iż po zażyciu kropel książę nie obudzi się przez całą noc, co umożliwi przeniesienie obrazów bez zwracania jego uwagi. Jeszcze dłuższy czas rozmawiał z Mają, po czym, gdy dziewczyna wyszła, skierował się na parter i zawołał półgłosem:
– Grzegorzu!
– A co tam? – odezwał się stary kamerdyner z głębi niewielkiej ciupki, ja ką zajmował w pobliżu głównych schodów.
– Niech Grzegorz pójdzie ze mną. Jest coś do roboty.
– Zara, tylko się odzieję. Tyż! Po nocy…
– Prędzej!
– Zara, zara… Phi, jakie rozkazy!
Kamerdyner nie znosił Cholawickiego, ale przewidywał w nim przyszłego pana, wolał więc nie zadzierać zanadto. Prowadził na ogół politykę ścisłej neutralności. Księcia nie wtajemniczał w swoje podejrzenia co do „kombinacji” sekretarza, a Cholawickiemu również nie udzielał żadnych informacji.
– Ja ta nie wiem – odpowiadał, gdy sekretarz pragnął go wybadać – pań stwa nie podglądam, to nic nie wiem!
Cholawicki najchętniej obyłby się bez jego pomocy, ale nie chciał, by Grzegorz nabrał przeświadczenia, iż coś tu się „spekuluje” w tajemnicy przed nim.
– Grzegorz mi pomoże – rzekł. – Trzeba będzie pozdejmować niektóre obrazy i przenieść gdzie indziej.
– A po co? Wisiały tyli czas, to niech wiszą.
– Niech Grzegorz się nie spiera ze mną! Powiedziałem i koniec! A księciu niech Grzegorz nic nie mówi. Muszę pokazać te obrazy jednemu panu. Bardzo zniszczone, trzeba je odświeżyć.
– Dużo to pomoże odświeżenie takim mazajkom!
Pomimo to zabrał się do zdejmowania obrazów wskazanych przez Cholawickiego. Zdjęli nie bez trudu prawie wszystkie płótna – oprócz kilku, tak brzydkich, iż nie można było mieć złudzeń co do ich wartości. Zwinęli niektóre makaty i dywany.
– Gdzie to się złoży? – zapytał Grzegorz głosem zachrypniętym od kurzu. Cholawicki zastanowił się. Chodziło o to, żeby nie dźwigać rzeczy daleko, ale schować je gdzieś w pobliżu, a pewnie. Przypomniała mu się narożna komnata, zwana „starą kuchnią”.
Była to izba na uboczu od głównych sal, nikt do niej nie zaglądał, a przy tym zalecała się ciężkimi dębowymi drzwiami, umocnionymi żelazem i zamykanymi na klucz.
– Chodźmy – rzekł. – Zaniesiemy to do starej kuchni.
– Do starej kuchni? A dlaczego do starej kuchni?!
– A dlaczego nie? Co Grzegorzowi się stało?!
– Tam… brudno.
– Wszędzie brudno. No, chodźmy. Ma Grzegorz klucz? Wziął lampkę i poszedł wąskim korytarzem, a stary za nim.
Kiedy jednak znaleźli się pod drzwiami, kamerdyner znowu odezwał się:
– Może lepiej byłoby w sali Ariańskiej?
Niech Grzegorz otwiera! – zawołał Cholawicki, który zaczął coś podejrzewać. Ale tamten wyciągnął ku niemu klucze.
– Niech pan sam otworzy.
– Cóż to takiego?!
– Nic…
Cholawicki przekręcił ogromnym kluczem w zamku.
– Panie, niech pan lepiej nie otwiera – szepnął Grzegorz gorączkowo.
– A dlaczego?
– Tam… straszy.
– Aha – przemknęło przez myśl Cholawickiemu. – Czyżby to była ta „niedobra” komnata?
Otworzył drzwi. Oczom jego ukazała się dosyć duża bielona izba, która rzeczywiście musiała kiedyś służyć za kuchnię, gdyż zachował się w niej piec i komin z rusztem.
Powietrze było tu niezłe, gdyż brakowało paru małych szybek w oknie. Spostrzegł ze zdziwieniem, że pod ścianą stało zwykłe łóżko żelazne, przykryte pledem, a dalej umywalka, szafa… wyglądało jakby ktoś tu mieszkał względnie niedawno. Na podłodze walały się stare gazety.
Chciał wejść do środka, ale Grzegorz chwycił go za rękę.
– Panie – rzekł ostrzegawczo – niech pan nie zaczepia… niech pan da spokój. To jest nieczyste miejsce.
– Cóż tu straszy? – zapytał z ciekawością. – Grzegorz widział?
– Niech mnie Bóg broni! Ale za mojej pamięci dwóch ludzi tu ze strachu marnie skończyło. Będzie piętnaście lat temu pan Rudziański, praktykant, też mówił, że się nie boi duchów i nocował tu umyślnie – to rankiem go znalazłem pod schodami, siedział i tylko się kiwał, a włosy mu sterczały do góry, jak szczotka. Już więcej nie przemówił ani słowa, zwariował ze szczętem. – Przenocuję, powiada, zobaczę. No, przenocował, zobaczył… a teraz siedzi w Czubkach i ciągle ręce przy twarzy trzyma, aż mu się podobnież na ty twarzy wrzody porobiły. A drugi, syn kucharza, Wicuś. Także zgłupiał ze szczętem, aż umarł zaraz potem z ty głupoty!
– Co za głupstwa. Może im się co zwidziało?
– Zwidziało, nie zwidziało. Niech pan wyjdzie stąd. A zresztą są tu znaki dla każdego jawne. Każden może poznać od razu, że tu jest nieczysta silą. Widać przecie.
– Cóż takiego?
– Ja ta nie będę mówił.
Cholawicki podniósł do góry lampę, ale nie dostrzegł nic szczególnego. Białe ściany wydawały się nawet dość przyjemne i pogodne w porównaniu z innymi salami. A jednak na pewno było coś anormalnego… przy bliższym wejrzeniu miało się uczucie, że w pokoju dzieje się coś niezgodnego z prawami przyrody, tylko nie wiadomo było, co.