„Protokół” Rudziańskiego ciągnął się nadal w tym tonie, z lekka żartobliwym, przez parę stronic. Profesor gorączkowo wczytywał się w tekst, spragniony wiadomości, czy ów człowiek przed piętnastu laty doznawał tego samego bezpodstawnego lęku? Jest! Po dłuższych wywodach, zawierających uzasadnienie teorii, iż „zjawisk nadprzyrodzonych w ogóle nie ma”, nadchodził passus następujący:
„Zresztą skłamałbym, twierdząc, iż nie poddaję się zupełnie nastrojowi. Owszem, wciąż czegoś oczekuję i choć usiłuję całkowicie skoncentrować się na pisaniu, ciągle jakimś kącikiem mózgu jestem nastawiony na ewentualne»strachy«. Oprócz lampy zapaliłem dwie świece, każdą w innym miejscu, nikt więc nie będzie mógł pozbawić mnie światła od razu.
Przy tym mam pod ręką rewolwer. Jeżeliby ktoś był na tyle głupi, żeby urządzać jakieś kawały, będę strzelał. Ale jakim sposobem mógłby ktoś urządzić kawał? Przecież drzwi zamknąłem i zastawiłem stołem a przez okno nikt się nie dostanie, bo za wąskie i za wysoko położone”.
Tutaj następował koniec. Reszta zeszytu była oddarta.
– Więc tu straszy? – mruknął profesor.
Rozejrzał się w szpargałach i po chwili wyciągnął garść papierków, zapisanych tym samym pismem. Ale były podarte tak drobno, iż zaledwie pojedyncze wyrazy można było przeczytać. Kto je podarł i po co? Na jednym z tych świstków Skoliński odczytał słowo, które natychmiast skoncentrowało jego uwagę.
Było to słowo „ręcznik”. „Ręcznik ru” – dalszego ciągu nie mógł odnaleźć.
W jakim związku pozostawał ten ręcznik z treścią protokołu? Rozejrzał się po izbie i natychmiast spostrzegł zawieszony na wieszaku w kącie, brudny, żółto – szary ręcznik z frędzlami. Chciał podejść, ale naraz wydało mu się, że – lepiej nie.
Czy jednak było to złudzenie, czy też ten ręcznik ruszał się? Położył papiery na kolanach i dość długo śledził miarowy jego kurcz, podobny do kurczu dżdżownicy. A więc tu odbywała się ta praca, którą od razu wyczuł, wszedłszy do komnaty. To coś – to był właśnie ręcznik. Wstrętne zjawisko. Wyglądało, jakby ten ręcznik chciał zwymiotować i nie mógł. A przy tym wszystkim ruch jego był prawie niedostrzegalny. Gdyby nie te świstki, byłby go chyba nie zauważył.
Profesora przebiegł dreszczyk. Gdyby nie istotna, niekłamana groza, byłby przypuścił, że pada ofiarą sugestii. Ale uczucia, których doznawał, kazały mu od razu potraktować jak najpoważniej sytuację.
Wyjść? Tak, trzeba, będzie wyjść. Ale zwlekał. Opanowała go niechęć do wszelkich wyraźniejszych poruszeń, siedział cicho, starał się zajmować jak najmniej miejsca – i myślał. Lampa rzucała niezbyt jasne światło na pokój. Sprzęty trwały w niemym bezruchu. Jakiś bezwład ogarnął profesora. Czy mu się zdawało, czy też ten ręcznik poruszał się coraz gwałtowniej? Już teraz ruch jego nie mógł ulegać wątpliwości.
I był to ruch zły – ponad wszelką wątpliwość, zły.
Profesor był człowiekiem głęboko wierzącym, ale nieskorym do upatrywania we wszystkim manifestacji złego ducha. Niejednokrotnie brał udział w seansach spirytystycznych i widział zdumiewające objawy, nie przypisując im wcale sensu nadprzyrodzonego. Jednakże to, co się powoli i niepostrzeżenie stwarzało w tej komnacie, było w istocie swojej różne od seansów spirytystycznych.
Na seansach miało się wrażenie jakiejś siły niesamowitej, ale czysto mechanicznej. Zachodziły tam dziwaczne zdarzenia, ale ani złe, ani dobre… Tu zaś profesor wyczuwał konkretną i szaloną złość, czającą się gdzieś pod ścianami.
W powietrzu była złość i ohyda, była wyraźna i bezwzględna groźba. Czy rzeczywiście należało przypisać ją jakimś siłom di…
Skoliński spostrzegł ze zdumieniem, że… boi się pomyśleć to słowo. Było ono w tych warunkach tak wstrętne, że nie mógł… Ale to go przeraziło! Czyżby już lak dalece nie panował nad sobą, czy stał się naraz przesądny i zabobonny, jak chłop?
– Diabelskim – szepnął, aby się przezwyciężyć. – Diabelskim.
I kilkakrotnie jeszcze powtórzył, jakby chcąc przełamać narastający strach. – Diabeł, diabeł, diabelskim, diabelskim.
Lecz wtedy zdjęło go stokrotnie większe przerażenie. Wyobraził sobie siebie samego, jak siedzi na łóżku i drżącymi ustami powtarza to słowo, które brzmiało jak prowokacja. Czy nie zostało mu ono podszepnięte? Czy nie ku temu zmierzał cały porządek rzeczy w tej komnacie? A jednocześnie przeraził się jeszcze bardziej swojego strachu – że traci panowanie nad sobą i daje się ponieść niezrozumiałej panice.
– Spokojnie – szepnął – spokojnie.
Znów rozejrzał się ostrożnie i jakby z pewnym otępieniem po izbie.
Wszystko trwało w spokoju i ciszy – nic się nie zmieniło – tylko ręcznik pracował w kącie, kurcząc się, drżąc, natężony. Obecnie ruch jego był już zupełnie jawny i absolutnie nie mógł być wytłumaczony żadną normalną przyczyną. Miało się wrażenie, jak gdyby zdemaskował się, przestał się wstydzić. Był w tym bezwstyd. A zarazem ta wstrętna wzdymająca się płachta przypominała dziwnie ruch medium podczas seansu spirytystycznego a także – kobietę podczas połogu. Jak gdyby chciała wyrzucić coś z siebie, urodzić coś. Ale to nie było najgorsze.
Coś zaczynało się robić ze światłem.
Wprawdzie lampa paliła się normalnie, ale profesor zyskał naraz zupełną pewność, że ktoś dąży do tego, aby ona zgasła. Ktoś? Kto? Wyczuwał kogoś – czyjąś obecność. Musiała to być autosugestia, ale gotów był przysiąc, że ktoś oprócz niego przebywa w pokoju i nawet mógłby wskazać, gdzie w danej chwili ów ktoś się znajduje.
A może wyrzucić ten ręcznik? Wziąć w rękę i wyrzucić?
Nie, lepiej – nie.
Więc wyjść stąd? Wstać i wyjść.
Tak, ale lepiej – nie.
Siedział na łóżku, jak mysz pod miotłą. Coraz trudniej było mu się poruszać. Zdawało się, że każdy wyraźniejszy ruch ściągnie na niego uwagę. I tylko palcami gorączkowo przebierał drobne kawałeczki protokołu Rudziańskiego. Ach, co by dał za to, żeby wiedzieć, jak się skończyło z tamtym człowiekiem, który przed piętnastu laty tak samo siedział na łóżku – i czekał.
Ale z tych papierków niewiele można było odczytać. „Godz. 1 min. 40”…
„zwierzę”…
„sparaliżowan”…
„dmuchnął”…
„tądjesz”
., boję”
„czarne, czarnosine i prz
„ruszam się, wzd”
Wyobraźnia Skolińskiego pracowała, jak szalona. Usiłował z tych skrawków odtworzyć swoje losy. Co znaczyło to „ruszam się”? Zwierzę? Czarne zwierzę? A może te słowa wcale się nie łączyły? Wyjść! Uciec! Jezus Maria! I tu dopiero napadło go przerażenie, tak ostateczne, że zmartwiał. Poczuł, że już zanadto się boi, aby uciekać.
Mógł już tylko siedzieć – i czekać. Był jak ptaszek zahipnotyzowany przez węża – nie mógł uciekać.
Dwie lub trzy minuty, które przeżył teraz, były chyba najcięższe w jego życiu. Okropna bezsilność, ściśnięcie gardła, zimno, skulenie pleców, natężenie nieomal paralityczne muskułów – a z tym wszystkim świadomość, że bez nadziei ratunku jest wydany na pastwę i musi nastąpić to, co ma nastąpić.
Ostatnim wysiłkiem porwał się z łóżka i wypadł z komnaty. Gdy wybiegał miał wrażenie, że coś wyłania się z kąta i usiłuje prędko dopaść go z boku, ukośnie – ale nie oglądał się. Zatrzasnął drzwi.
Jak tylko znalazł się za drzwiami ponurej izby, nerwy naprężone do ostateczności znowu go poniosły. Zaczął biec przez ciemną sień i jakieś pokoje – byle dalej – aż wreszcie przysiadł na podłodze pod ścianą, zupełnie wyczerpany.