Выбрать главу

Cały zamek wydawał mu się teraz objęty władaniem nieczystych mocy, a z ciemności wyzierał strach. Upłynęło ze trzy kwadranse, zanim zdołał jako tako się opanować.

Był szalenie zmęczony. Z głową opartą na dłoni, wpół leżąc na zimnych kamieniach, zastanawiał się nad sposobami natychmiastowej ucieczki z zamku, gdy nagle posłyszał ciche stąpania w przyległej galerii. Zajrzał przez drzwi. Na końcu galerii, w miejscu gdzie małe kręte schodki wiodły do sieni, ujrzał zgarbioną sylwetkę Cholawickiego. W spodniach i w koszuli, boso, sekretarz przeszedł parę razy tam i z powrotem, po czym przystanął, opierając się łokciem o mur.

Wyglądało, jakby podsłuchiwał. Aha. Profesor zrozumiał teraz, czemu Cholawicki zatrzymał go na zamku i umieścił na noc akurat w tej komnacie.

Skolińskiemu zachciało się śmiać. Wykorzystał moment, kiedy sekretarz zniknął w głębi sionki i co prędzej oddalił się w przeciwną stronę. Było mu niesłychanie trudno zorientować się w labiryncie krętych przejść zamkowych. Marzył o tym, żeby znaleźć jakieś bezpieczne ustronie na resztę nocy i jakiś mebel, na którym by można było odpocząć. Dopiero z nastaniem świtu mógł wydostać się z zamku, nie budząc nikogo i nie wywołując sensacji.

Zapuścił się w wąski korytarz bardzo ciemny. Minął jakąś wnękę – i naraz opanowało go przeświadczenie, że ktoś idzie za nim.

Natychmiast stanął. Nie, nie mógł to być Cholawicki. Więc kto? Profesor zatrzymał oddech i czekał…

Tamten także czekał.

Profesor ruszył naprzód – i on ruszył, Skoliński przyśpieszył kroku – i on Przyśpieszył kroku. Słychać było wyraźnie jego oddech. Kiedy profesor gwałtownie skręcił w boczną salę, on także skręcił.

Ale w tym wszystkim było coś niedorzecznego, szalonego albo pijanego. Ruchy nieznajomej postaci były niepewne, nieskoordynowane, gwałtowne i zataczające się jednocześnie – jakby małego dziecka.

Czy to był człowiek? Profesor znowu uczuł obrzydzenie i zgrozę, sięgające mu do gardła, gdy naraz postać dopadła go i lepką, małą dłonią chwyciła za rękę.

A jednocześnie wstrząsnął nią atak starczego, suchego kaszlu.

Ten kaszel nie był obcy profesorowi. Słyszał go już w pociągu. Domyślił się, że to książę.

A tymczasem książę trzymając go kurczowo za rękę, usiłował gwałtownie stłumić kaszel i wtulał głowę w jego marynarkę. Na koniec odzyskał możność mówienia.

– Kto ty?! – dopytywał się natarczywie, trzymając profesora kurczowo. – Kto ty?!

Trząsł się. W słabej poświacie z okna widać było jego twarz i profesor spostrzegł, że ma przed sobą zupełnego szaleńca. Książę wpatrywał się w niego trwożnie, całą mocą i groźnie machał palcem przed jego nosem.

– Niech książę się nie lęka – rzekł łagodnie. – Proszę się uspokoić!

– Kto cię przysłał?

– Nikt mnie nie przysłał.

– Nie kłam. Przyznaj się, że jesteś przysłany… No, daj znak, daj znak! To on cię przysłał. Daj znak!

– Jaki znak?

– Zrobię wszystko! Wszystko wypełnię – szeptał żarliwie – tylko daj znak, żebym wiedział, że to od niego! Tyle lat czekałem!

– Ja nie znam żadnego znaku!

– Nieprawda! Poprzedniej nocy widziałem go. Ukazał mi się. Wiem, że już zlitował się nade mną. Daj znak i powiedz, że mi przebaczył, że już koniec, że zwalnia mnie, że nie będzie już męczył…

– Niech książę się uspokoi – rzekł profesor, usiłując mówić w sposób łagodny i przekonywający. – Trzeba się uspokoić. Jestem zupełnie zwykłym człowiekiem. Zaprosił mnie pan Cholawicki na wieczór. Zasiedziałem się, ale już wy chodzę. Zaraz wyjdę.

– Cholawicki cię zaprosił? Aha, sekretarz?! No, to godzisz na moje życie? Przyznaj się, godzisz na moje życie? Zależy ci na moim życiu, co? Aha, to sekretarz cię zaprosił i ty mówisz, że nie godzisz na moje życie?

Odpychał go kurczowo, albo przyciągał do siebie, zaciśniętymi palcami wpijając się w przeguby rąk.

– Ależ niech książę się uspokoi, nie znam prawie pana Cholawickiego.

– To skończony drań – rzekł nagle wariat zupełnie innym tonem i niespodziewanie przyciągnął do siebie profesora nieomal ojcowskim ruchem.

– Jeżeli go nie znasz, to uważaj!

– Cóż jemu może zależeć na śmierci księcia? – rzucił od niechcenia pyta nie profesor.

– Co?! A to dobre sobie! Prosta rzecz! Dlatego, że ja nie chcę umierać. Jemu się nudzi tutaj i śpieszy mu się… śpieszy mu się do… no, wszystko jedno – książę mrugnął filuternie – a ja nie mogę jakoś umrzeć! Rzeczy wiście, tu jest dość nudno, smutno, ponuro, ciemno, a nawet strasznie i nie można się dziwić, że człowiek młody, elegancki, przystojny, przyjemny… A ja nie mogę opuszczać zamku.

– Czemu?

– Nie mogę. Nie mogę przed czasem. Tu jest coś… Ja muszę być przy tym. Tu się odbywa pewna sprawa… pewna sprawa… tam, tam – wskazał w kierunku starej kuchni – i ja muszę być… aż do końca… aż do ostatniego tchu… póki nie zostanę zwolniony… Ale przyznaj się, że wiesz lepiej ode mnie. Czemu udajesz?! Przyznaj się, że on cię przysłał! Daj znak!

– Dlaczego mnie męczysz? – krzyknął z rozpaczą. – Czy on nie rozumie, że jeśli tu jeszcze każe mi czekać, Henryś zabije mnie, bo mu się nudzi?! Czyż on zupełnie nie ma litości nade mną? Powiedz mu to – powiedz mu to ode mnie!

Odepchnął go i z tym jękiem na ustach, zniknął w pomroce sal.

Blady świt wstawał i spędzał złoża ciemności, kryjące się jeszcze po kątach i wnękach. Profesor powrócił do starej kuchni, nie napotkawszy nigdzie Cholawickiego. Izba w świetle dziennym wyglądała przyjemnie i jasno. Nocne przeżycia wydały mu się nierealne. Zgasił lampę, ściągnął z łóżka materac, przeniósł go do jednej z dalej położonych komnat i w ubraniu, wyczerpany zupełnie, natychmiast prawie zasnął.

Był tak zmęczony, iż nie liczył się już z komplikacjami na wypadek, gdyby sekretarz odkrył jego przygodne legowisko. Na szczęście nie spał długo. Po paru godzinach zbudził się. Spojrzał na zegarek. Była ósma rano.

Pośpiesznie wrócił do starej kuchni, przezwyciężywszy wstręt, położył się na łóżku i czekał przybycia Cholawickiego. Chciał wpoić w sekretarza mniemanie, że wcale się stąd nie ruszał przez całą noc.

Rozdział VII

Cholawicki spędził noc na nieustannych spacerach pod drzwi starej kuchni i na wyczekiwaniu czegoś okropnego, co miało zdarzyć się za tymi drzwiami. Przerzucał się co chwila ze skrajnej niewiary w dziwaczną, nieuzasadnioną pewność, że jednak musi coś nastąpić.

Ale gdy przez pół nocy nic się nie zdarzyło w strasznej komnacie, zwątpił ostatecznie i wściekły, że dał się skusić podobnie dziecinnym pomysłom, rozebrał się i zasnął, wypiwszy przed tym parę kieliszków wódki.

Około dziewiątej zbudził go stary Grzegorz.

A co tam Grzegorzu? – zapytał sekretarz. – Pan profesor już wstał?

Jeszcze sobie śpi,., w starej kuchni. Kamerdyner spojrzał dziwnie na Cholawickiego.

– Głupstwo! Grzegorz wierzy w te bzdury?! Przeniosłem go na noc do tego pokoju, bo to jest izba dużo przyjemniejsza i – bez szczurów.

– No, ja się nie wtrącam.

Sekretarz ubrał się i poszedł do profesora. – Hm… co się tam stało? – mruknął stukając do drzwi z okropną ciekawością.

– Proszę – rozległ się głos profesora.

Profesor siedział na łóżku w zmiętym ubraniu z włosami rozrzuconymi, z twarzą zmęczoną do cna. Na widok Cholawickiego zamrugał i przesunął ręką po twarzy.

– Jak się spało? – zapytał konwencjonalnie sekretarz.

– Czy już rano?

– Jak to?! Przecież prawie wpół do dziesiątej.