Выбрать главу

– A, wpół do dziesiątej. A ja nie spałem. Wcale. Aha, to już rano.

– Czy pan niezdrów?

Cholawicki z zainteresowaniem przyglądał się zupełnie zmienionej twarzy Skolińskiego. Można by rzec, iż żywe, nieco jowialne oblicze starego znawcy zniknęło bez śladu, a zamiast niego pojawiła się znużona, apatyczna maska doszczętnie pozbawiona wyrazu.

– Zaraz panu podadzą śniadanie.

– A, śniadanie? Mogę nie jeść. Zresztą wszystko jedno. Wreszcie sekretarz nie wytrzymał.

– Czy panu się co… przytrafiło w nocy, profesorze? – zapytał. – Co panu jest?

– Nie… Nic mi się nie przytrafiło. To jest… Ale wszystko jedno.

– Cóż takiego?

– Nic – zbył go krótko.

– Czy pan będzie teraz oglądał obrazy?

– A, obrazy? Zapomniałem. Może i będę. Ale wszystko jedno… Może wieczorem.

To było zastanawiające. Profesor przestał interesować się obrazami. A zatem coś musiało się zdarzyć. Wprawdzie nie oszalał, ani nie umarł – ale robił wrażenie człowieka zrujnowanego, apatycznego, otępiałego jakimś okropnym przeżyciem.

Sekretarz spod oka spojrzał na ręcznik. Ruszał się nieznacznie, ale w ciągłym niepokoju. Podobny niepokój panował w duszy Cholawickiego.

– Musiał jednak coś zobaczyć – pomyślał.

Nie chciał go wypytywać zanadto. Co więcej, było jasne, że profesor – nie powie. Zachowa dla siebie tajemnicę.

Jeżeli profesorowi niedobrze się tutaj spało, to może damy panu inny po kój? – zapytał jeszcze aby go wybadać. Ale Skoliński odpowiedział apatycznie.

– Nie… Zostanę tutaj.

Cholawicki na próżno biedził się nad rozwiązaniem zagadki. Jeżeli profesora rzeczywiście przestraszyło coś w nocy, to przecież powinien był skwapliwie przyjąć propozycję zmiany pokoju. Ale może chciał przez ciekawość sprawdzić jeszcze swoje wrażenia. Przecież tamci także przez ciekawość nocowali tutaj. A może tak był już otumaniony i rozbity, iż rzeczywiście było mu wszystko jedno.

W każdym razie jego pomysł nie okazał się taki głupi. Kto wie, czy po paru nocach profesora nie spotka los tamtych – którzy oszaleli.

Wrócił do siebie niesłychanie poruszony. Nie miał już żadnych wątpliwości, że w starej kuchni „straszy”. Zaszedł do księcia, aby się przekonać, czy stary Holszański nie zauważył czego.

Zastał go w doskonałym humorze, pijącego poranną kawę.

– A, Henryś… Jak się Henryś miewa? Muszę przystąpić dzisiaj do porządków! Dziś albo nigdy trzeba zaatakować tę górę śmieci! Tylko – jak Henryś myśli, od czego zacząć?

W głosie jego było tyle filuterii, że Cholawicki znowu nie mógł się oprzeć podejrzeniu, iż książę tylko udaje wariata. Zamieniwszy z nim kilka słów odszedł przekonany, że jednak obecność profesora na zamku jak dotąd uszła uwagi księcia.

Tymczasem profesor po wyjściu Cholawickiego zmienił całkowicie wygląd i porzuciwszy wyraz apatii i otępienia gwizdnął przez zęby z satysfakcją. Udało się. Symulacja odniosła pożądany skutek. Cholawicki był zdezorientowany.

Profesor obawiał się, że Cholawicki, widząc go zdrowym i całym, usunie go z zamku. Dlatego usiłował utwierdzić sekretarza w mniemaniu, że trucizna strasznej komnaty działa – choć powolniej niżby należało się spodziewać – a złe moce spowodowały już pewien rozstrój psychiczny. Liczył na to, że uda mu się dzięki tej niewinnej bladze pozostać jeszcze kilka dni na zamku. Nie tylko ze względu na antyki.

Skoliński podejrzewał – nie, miał pewność – że księciu rzeczywiście zagraża poważne niebezpieczeństwo ze strony Cholawickiego, że biedny stary szaleniec gwałtownie potrzebuje pomocy. I cóż to była za tajemnica, która go prześladowała? Co się działo w tej komnacie? Wszystko to wymagało wyjaśnienia i ewentualnej czynnej interwencji. A przecież Maja także była uzależniona od Cholawickiego – była jego narzeczoną, miała się związać z tym ciemnym typem na całe życie.

Sekretarz nie domyślał się nawet, jak zawziętego wroga zyskał w poczciwym historyku sztuki, który w normalnych warunkach musze nie wyrządziłby krzywdy. Wtem twarz profesora znowu przybrała wyraz otępienia, oczy zgasły, wargi skurczyły się w przykrym grymasie. Ktoś nadchodził. Jakoż we drzwiach komnaty ukazał się Grzegorz.

Kamerdyner zatrzymał się przezornie na progu.

– Śniadanie podane – zameldował ze wzrokiem skoncentrowanym uparcie na własnych stopach, ustrojonych w jakieś przedpotopowe pantofle.

– Gdzie? – szepnął blado profesor.

– A tam. Podałem w tamtej sali.

Grzegorz, stanąwszy za krzesłem, patrzył na jedzącego profesora z podziwem, jak na kogoś, kto wrócił z innego świata. Do licha, przenocował i nic mu się nie stało! Ale! Nie tak zaraz! Widać po nim, że coś niedobrze – ruchy ociężałe, ledwie tknie jedzenia, dłonią pociera czoło – może coś zobaczył, już tam go diabeł przycisnął…

Przeżegnał się nieznacznie, ale ciekawość wzięła górę. – Jak tam się spało wielmożnemu panu? – grzecznie zapytał. Nie otrzymawszy odpowiedzi, chrząknął a po chwili zapytał jeszcze:

– To pan sekretarz mówił co wielmożnemu panu o tej komnacie?

Skoliński zauważył w jego głosie głęboko utajoną podejrzliwość i niechęć.

Czyżby stary sługa niechętnie odnosił się do sekretarza? W takim razie ten wiekowy kamerdyner i prawdopodobnie przyjaciel księcia nadawałby się na sprzymierzeńca.

Profesor spojrzał na niego martwo i szepnął jakby do siebie:

– Nic, a nic nie mówił.

– A to ci dopiero! – wyjąkał Grzegorz i otarł twarz wielką fularową chustą. – A to niech pan tam nie mieszka! – wybuchnął. – Wielmożny panie, tam złe jest! A pan sekretarz nie ma dobrych zamiarów, oj, nie ma!

– Gdybyście wiedzieli, co ja tej nocy przeżyłem – rzekł profesor – to byście z miejsca osiwieli.

Ten zwrot retoryczny nie był bardzo szczęśliwy, Grzegorz bowiem był siwiuteńki, jak gołąb. Ale na kamerdynera podziałał bezdźwięczny głos Skolińskiego.

– A co? – szepnął. – Widział pan? Co pan zobaczył?

Ciekawość walczyła w nim ze strachem. Żegnał się raz za razem, a jednocześnie wytrzeszczał oczy z ciekawości.

– Co ja widziałem – rzekł uroczyście Skoliński – tego nie powiem nigdy nikomu, aż do grobowej deski.

– Dobrze, że na czym gorszym się nie skończyło – mruknął Grzegorz. – Ale coś powiem. To pan sekretarz tak zarządził. Ja przygotowałem inny pokój, a pan sekretarz sam późną nocą przeniósł posłanie do tej przeklętej kuchni. Panie, niech pan się ma na baczności, ja to nie chcę brać na swoje sumienie. Pan sekretarz już tam musi mieć swoje powody przeciw panu, jeżeli tak urządził. Tylko niech pan nie mówi ani księciu, ani jemu, że powiedziałem, bo bym z miejsca wy leciał.

Widoczne było, że Grzegorz miota się między dwiema obawami. Z jednej strony strach przed Cholawickim, z drugiej większy jeszcze strach przed duchami. Skoliński postanowił zagrać w otwarte karty.

– Grzegorzu – rzekł – uważajcie dobrze, co wam powiem. Tego co widziałem w nocy, nie wyjawię, bo… bo to jest tajemnica. Ale wiem już, że pan sekretarz ma złe zamiary względem księcia. Musimy ratować księcia przed nim. Tego łotra trzeba stąd wyrzucić, usunąć go z zamku!

– Ja ta się nie wtrącam.

– A ja radzę, żeby Grzegorz się wtrącił, bo to może i dla Grzegorza skończyć się niedobrze. Grzegorz nie rozumie, że jeśli ktoś w pobliżu tego strasznego miejsca złe rzeczy knuje, to tak jakby kto ogień rozniecił koło beczki z prochem.

– A co? To tam naprawdę złe jest?

Profesor spostrzegł, że noc przebyta w strasznej komnacie udzieliła mu prawie absolutnej władzy nad duszą kamerdynera.

– Niech Grzegorz nie będzie zbyt ciekawy. Tylko to powiem: teraz straszy w tej jednej komnacie, ale łatwo „złe” może roznieść się po całym zamku.