– W imię Ojca i Syna i Ducha…
Dotychczas stary kamerdyner nie obawiał się, że duchy zajrzą i do jego pokoiku na parterze. Skoliński stał się w jego oczach ambasadorem zaświatów, któremu powierzono doniosłą i trudną misję.
– Owszem, owszem – zapewniał żarliwie – ja ta nie jestem od tego, żeby pomóc. Pewnie! Pewnie! Złe trzeba tępić ogniem i żelazem! O, dodia… spokój był z tymi duchami przez tyle lat, a teraz znowuż się zaczyna.
– Właśnie. To zły człowiek i on się zwąchał z tymi złymi siłami, on je podburza i podnieca. Jeżeli nie uda się przy Boskiej pomocy mu przeszkodzić w tym, to on jeszcze bardziej podburzy złe duchy i Grzegorz zobaczy, co się tu będzie działo!
– Ja ta wszystko zrobię! Wszystko! Skoliński zastanowił się.
– Grzegorz dawno na zamku przebywa?
– Oj, będzie już z pięćdziesiąt lat. Tylim chłopcem mnie przyjął książę nieboszczyk.
– No to Grzegorz pewnie niejedno wie. Niech Grzegorz mi powie odkąd to w tej komnacie straszy i dlaczego. I dlaczego książę jest niezdrów na umyśle. Bo to pewnie jedno z drugim się łączy, co?
Blady jak płótno kamerdyner odparł ponuro:
– Powiem. Wszystko powiem, jak na świętej spowiedzi. Nigdy nikomu nie mówiłem, ale tera powiem i niech mnie ręka Boska ma w swojej opiece! Tylko nie zaraz, bo pan sekretarz mógłby nadejść. Wymiarkuję, kiedy będzie można przyjść i spokojniej pomówić. Tera muszę już iść – do roboty.
Zabrał tacę ze śniadaniem i zniknął za drzwiami. Skoliński doświadczył uczuć podobnych do tych, które tak niedawno miotały Cholawickim. I on przerzucał się od zgrozy do śmieszności. Cała ta historia byłaby niezwykle śmieszna, gdyby nie realny, w każdej sekundzie sprawdzalny fakt anormalnego kurczenia się i drżenia ręcznika… gdyby nie przerażająca realność nadprzyrodzonych sił. I on również doznawał głębokiego niepokoju na myśl, iż lekkomyślnie igra z tymi siłami, strasząc nimi Grzegorza i usiłując odcyfrować ich tajemnicę. Ale świadomość, iż czyni to w dobrej intencji, pozwalała mu łatwiej znieść ich ciśnienie – gdy Cholawicki przeciwnie, nie miał żadnego pancerza i żadnej tarczy przeciwko złu, które poruszał.
Profesor, oczekując na Grzegorza, zajął się przeglądaniem antyków, gotów w każdej chwili przybrać wyraz apatii i osłupienia na wypadek, gdyby Cholawicki nadszedł.
Ale pasja znawcy minęła bez śladu i najciekawsze odkrycia nie były w stanie jej przywrócić. Wreszcie zdrzemnął się w wielkim holenderskim fotelu, a chrapanie jego wypełniło barokowo – renesansową salę, pełną kantorków, sekretarzyków, szaf, stołów o niezliczonej ilości nóg, dywanów, makat i obrazów.
Rozdział VIII
Cholawicki kilkakrotnie zaglądał do sali, widząc jednak, że profesor śpi snem człowieka doszczętnie znużonego, wycofywał się dyskretnie. Niecierpliwie spoglądał na zegarek. Umówił się z Mają, że przyjdzie na zamek o godzinie piątej po południu, tymczasem dochodziła już szósta, a dziewczyny nie było. Co się jej mogło zdarzyć?
Sekretarz znów poczuł żądło zazdrości, które czas jakiś’ przestało mu dokuczać, stępione wartkim biegiem wypadków. To było nieznośne – być zmuszonym siedzieć tu, jak w więzieniu i wiedzieć, że ona buja sobie na swobodzie – może z Leszczukiem? Przymknął oczy i ujrzał ich razem – tak „podobnych” do siebie, tak zgranych w tym podobieństwie, że aż syknął. Jeżeli kiedy, to właśnie teraz nie powinien był wydalać się z zamku ze względu na profesora, na księcia, na komnatę… Gdyby jednak na godzinkę dopaść konno Połyki? Przez tak krótki przeciąg czasu nic nie mogło się zdarzyć. Książę także spał.
Kazał osiodłać konia i po dwudziestu minutach dobijał już do Połyki. Wyjechał z lasu na wielką polanę, za którą czernił się park połycki. Tu zwolnił i jechał stępa wzdłuż ściany leśnej, aby nie wywoływać sensacji zapienionym koniem.
Naraz dostrzegł Leszczuka, który wyszedł z parku i na ukos przez łąkę zmierzał do lasu. Cholawicki zatrzymał konia, po czym nagle wjechał w las. Zdjęła go potrzeba – przyjrzeć się jeszcze raz temu chłopcu. Sprawdzić, czy naprawdę jest to podobieństwo. Skontrolować swoje wrażenia. Ta potrzeba okazała się tak dojmująca, że narzeczony nie zważając na gałęzie, chłostające go po twarzy, popędzał konia i przeciął drogę Leszczukowi.
Zatrzymał się za kępą krzaków i stąd wypatrywał chłopca, który wkrótce się ukazał.
Był zamyślony. Z głową pochyloną, z rękami w kieszeniach, szedł pogwizdując, a Cholawicki widział, jak na dłoni, że „podobieństwo” jest, że każdy ruch, każde spojrzenie nie będąc ściśle podobne, przecież ma w sobie coś z Maji, jest w związku z Mają… O, to było nie do wytrzymania. Sekretarz wpił się wzrokiem w młodego rywala, póki ten nie zniknął za drzewami.
Wówczas chciał zawrócić w stronę Połyki, gdy w głębi lasu dojrzał Maję, przesuwającą się między drzewami. Dziewczyna szła ostrożnie i szybko – za Leszczukiem.
Cholawicki zeskoczył z konia i przywiązał go do drzewa. Na piechotę zaczął przemykać się w gęstwinie za tą parą. Więc Maja dlatego nie przyszła na zamek? Miała jakieś sprawy z Leszczukiem!
Kukułki kukały w borze. Maja przyśpieszyła kroku i okrążyła Leszczuka w dużej odległości, po czym zawróciła. Sekretarz zrozumiał jej manewr. Chodziło jej po prostu o to, aby – niby przypadkiem – spotkać się z nim w lesie.
Jakoż był nie mym i z rozpaczonym świadkiem tego spotkania. Maja wynurzyła się z lasu naprzeciw Leszczuka. Przystanęli. Cholawicki nie mógł dosłyszeć, o czym mówili. Przez parę minut rozmawiali i dziewczyna rysowała końcem bucika na piasku jakieś figury. Potem zaczęli iść razem wolno w stronę domu.
Sekretarz szedł za nimi z rozpaczą w sercu.
Ostatnie jego wątpliwości prysły. W gruncie rzeczy nie mógł aż dotąd wierzyć, by Maja mogła naprawdę zainteresować się Leszczukiem – a zresztą liczył na ambicję dziewczyny, nawet na zwykłą trudność porozumienia się z chłopcem, z którym ostatecznie można było wymieniać piłki, ale nie – myśli i uczucia. Nie przypuszczał, aby była do tego zdolna. A jednak widział to na własne oczy.
Szli razem, jakby się znali od wieków. Nigdy ich tajemnicza wspólność nie była bardziej oczywista – zadziwiająca zgodność ruchu, bolesna tożsamość w sposobie zwracania głowy – jak gdyby ten sam obyczaj rządzący obojgiem. Był przekonany, że jest szczęśliwa w tej zgodności – z furiacką zazdrością widział, że musi być stokroć bardziej szczęśliwa z tamtym, niż kiedykolwiek była z nim.
A jednocześnie ze zdumieniem obserwował, że tu ona jest stroną aktywną. Jakże to? Czyżby była na tyle nieposkromiona, aby go uwodzić? Namawiała go do czegoś. Coś mu tłumaczyła, idąc niedbale obok – i śmiejąc się podniecała go, rozgrzewała jego wyobraźnię.
Narzeczony cierpiał! Jeżeli Maja brała go dotąd nowoczesnością swego wychowania, śmiałością swoich wybryków, „trzeźwym” ujmowaniem świata, to teraz miał za swoje!
Przecież on sam podważył w niej wszystkie zasady moralne, uczył ją szukania szczęścia na najkrótszej drodze. I doczekał się tego, że zmuszała go do rywalizowania z Leszczukiem! Cholawicki był niesłychanie wrażliwy na względy światowe. Przebaczyłby Maji flirt, ale nigdy trenera!
Gdyby jednak mógł słyszeć ich rozmowę, zdumiałby się nierównie więcej.
– Tam są na przykład drobiazgi, miniatury – mówiła oględnie, patrząc pod nogi. – Jest szafa pełna miniatur.
– Miniatury, to takie małe obrazki? – zapytał Leszczuk.
– Tak. A zresztą są także kubki srebrne i pozłacane. Poza tym srebro stołowe. Nożyki z perłową masą. Moc cennych drobiazgów. Zatrzymała się.