Rzeczywiście, ilekroć zdarzyło się, że zbudził się w nocy, to właśnie w podobnej pozycji – jego sen był zupełnie taki sam i nieraz nawet wyśmiewali go z tego powodu koledzy. No, dobrze, że on tak spał, to zrozumiałe – ale że ta elegancka panna spała w ten sposób bez szacunku… – Śpi, jak w komisariacie, na ławce – uprzytomnił sobie. – Ciekawym, czy to ta Ochołowska?
Jej płaszczyk wisiał na wieszaku tuż koło drzwi. Z kieszeni palta wyzierała biała koperta. Zawahał się, ale ciekawość przemogła skrupuły – wyciągnął list i zerkając na śpiącą, zaczął czytać. Tak, to była ona. List adresowany do Maji Ochołowskiej brzmiał, jak następuje:
Kochana moja Majeczko!
Jeżelibyś chciała posiedzieć jeszcze parą dni w Warszawie, to możesz śmiało, gdyż ja tutaj doskonale dają sobie radą, a gości – niestety – bardzo mało. To straszne, że musimy przyjmować obcych ludzi w naszym poczciwym starym domu. Cóż robić! Oby przynajmniej to się nam opłaciło! Ale o czym innym chcą do Ciebie napisać. O zaręczynach Twoich z panem Henrykiem.
Moje dziecko najdroższe, wiesz o tym, jak bardzo pragną Twojego szczęścia. Zostawiam ci zupełną swobodą decyzji, gdyż wiem, że i tak byś mnie nie posłuchała, ale twoja skrytość męczy mnie okropnie. To śmieszna rzecz, że Ci to piszą w liście gdy przecież za parą dni będziemy razem, ale wyznają szczerze, że nie umiem z Tobą rozmawiać.
Czyż to nie jest przykre dla matki – nie móc porozumieć się z córką w najważniejszych i najbardziej poufnych sprawach. A jednak tak się ułożyły stosunki między nami, że prędzej z kimś zupełnie obcym mogłabym omówić niektóre rzeczy, nit z Tobą.
Moja córeczko kochana, nie gniewaj się, że Ci to piszą. Wiem, że mnie kochasz, i ty wiesz, że ja za ciebie życie bym oddała, ale brak nam wspólnego języka. Wyzyskują więc fizyczną odległość między nami i spróbują listownie powiedzieć Ci coś, co mi leży na sercu. Przyjmij to do wiadomości i nie będziemy o tym mówić, dobrze?
Od pewnego czasu boją się o Ciebie tak bardzo, że mi to zatruwa każdą swobodniejszą chwilą.
Boją się Twojej urody, Twojej młodości, wolałabym żebyś była mniej pewna siebie… Jak to powiedzieć? Wyczuwam w Tobie zawziętość, ambicją, nienasycone pragnienie szczęścia. Wydaje mi się, że jesteś tak głodna świata, te tak dolecenie wystarcza Ci nasza nieco monotonna egzystencja wiejska, iż gotowa byłabyś na wszystko, aby uzyskać dostąp do życia bogatego i wielkomiejskiego.
Czy myślisz, że Henryk zapewni Ci to wszystko? Czy naprawdę jesteś do niego przywiązana, czy też idzie Ci tylko o to, żeby się wyrwać stąd przy jego pomocy? Może nawet już obliczyłaś sobie, te rzucisz go po paru latach?…
A zresztą jeżeli nawet odczuwasz do niego jakąś skłonność, to czy nie jest ona oparta na pokrewieństwie waszych natur w tej właśnie nienasyconej żądzy użycia? Czasem mam takie wrażenie, te ani on Ciebie nie szanuje, ani ty jego – te to jest po prostu wyrachowanie i spółka życiowa dwojga zupełnie dzikich zwierząt. Bo – te, co ja piszą! Ale niech już tak zostanie. Jeżeli się mylą, jeżeli to jest tylko brak zrozumienia dla was młodych takiej starej kobiety, jak ja, wychowanej w innych czasach i innymi ideałami tyjącej, to nie miej mi tego za złe.
Pojmujesz jednak, jak muszą męczyć takie przypuszczenia. Świat dzisiaj z każdym dniem robi się bardziej straszny i bardziej zagadkowy dla mnie. Nie macie godności i nie szanujecie ani siebie ani drugich - to jest najgorsze.
Pieniądze które podjęłaś w Warszawie możesz w całości wydać, gdyż otrzymałam nieoczekiwanie 1.300 zł z tytułu rozrachunków z Lipkowskim. Tak odwykłam od większych pieniędzy, że doprawdy boją się przechowywać w domu taką sumą! Umieściłam je tymczasem w lewej szufladzie, w Twojej szafie. Proszę Cię, nie licz się zupełnie z wydatkami, spraw sobie z garderoby wszystko, co potrzebujesz, bo na to zawsze się znajdzie, musi się znaleźć! To okropność, że ja sama pracują nad tym, żeby rozwijać w Tobie i podtrzymywać potrzebą luksusu, ale zanadto mi się podobasz! To jest moja słabość najgorsza! Mam nadzieją, te podciągnęłaś się w grze przez tych kilka dni w Warszawie. Nie gniewaj się na mnie, dziecinko, pomyśl o tym, co napisałam i udawaj przede mną, te wcale nie otrzymałaś tego listu. Czy kochasz mnie?
Matka.
Walczak wsunął list z powrotem w kieszeń jej palta.
Tak, to była panna Ochołowska, utalentowana tenisistka, którą miał „podciągnąć” od jutra – jego przyszła partnerka. Aha, to ona chciała bogato wyjść za mąż – pewnie, kto by nie chciał – każda taka chce bogato wyjść za mąż i używać życia. – Zupełnie tak jak ja! – pomyślał i roześmiał się.
Pociąg zaczął zwalniać. Wrócił do swojego wagonu, gdzie radca Szymczyk i profesor Skoliński już zdejmowali walizki i nakładali palta. Wagony zakołysały się i stanęły.
– Wysiadać! – zawołał profesor. – Tylko dwie minuty postoju!
Rozdział II
– Czy są konie z Połyki?
Takie pytanie rzucił radca Szymczyk wprost przed siebie, wyszedłszy na ganek przed stację. Za nim tragarz dźwigał dwie walizy i worek na pościel.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, radca ponownie zapytał mocniejszym głosem, ale garstka gapiących się chłopaków przyjęła to z kamienną obojętnością.
Gdyby Szymczyk skierował się do któregoś z nich bezpośrednio, natychmiast otrzymałby informację – ponieważ jednak rzucał pytanie wprost przed siebie, więc tylko patrzyli na niego, jak na widowisko.
– A to ci wykrzykuje! – zawołał nawet najmłodszy, dłubiąc w nosie.
To zirytowało radcę i poczerwieniał. Ale natychmiast stał się zimny i spokojny, gdyż ktoś go potrącił z tyłu.
– Przepraszam – rzekł radca oglądając się za siebie. – Pan będzie łaskaw uważać! Pan mnie trąca torbą.
– Co? Ja? Pana? Torbą? A przepraszam stokrotnie – zawołał profesor, on to bowiem wjechał przypadkowo torbą na plecy Szymczyka. – O, co ja widzą! Panna Maja! Pozwólcie panowie, że dokonam prezentacji. Pan… no jakże… Szymon…
Radca skarbowy Szymczyk – przedstawił się radca Szymczyk i dodał: – Depeszowałem o przyjeździe.
Stokrotnie przepraszam. Szymczyk. A to pan Myńczyk… Od tenisa…
– Doskonale! – rzekła panna Ochołowska podając im rękę. – Zmieścimy się wszyscy, bo jest jeszcze bryczka na rzeczy.
Powóz podjechał i usiadła z profesorem na tylnym siedzeniu, a radca z Walczakiem umieścili się na ławeczce. Jechali błotnistą drogą pośród rzadkiego lasu; tu i ówdzie otwierały się perspektywy na okolicę płaską, smutną i szeroką.
Słońce już zaszło, a cisza świdrowała w uszach. Zamilkli. Lasy ani na chwilę nie ustępowały z horyzontu, ale droga wiodła teraz przez łąki, pokryte z rzadka karłowatymi drzewami.
Co za kraj! – odezwał się wreszcie radca.
Tak, tu jest dzicz, ubóstwo i smutek – roześmiała się panna i Walczakowi wydało się, że ten śmiech jest mu znany.
Spojrzał na nią uważnie. Mówiła bardzo cicho, nie wiadomo, czy przez kokieterię, czy też z innych powodów, ale to nadawało jej odcień tajemniczości. Skąd jednak znał ten śmiech? Kto śmiał się tak z jego znajomych? Nagle i bez żadnej zrozumiałej przyczyny serce zaczęło mu bić bardzo mocno.
– Co jest, do licha? – pomyślał.
Mrok zapadał i welon nadchodzącej nocy jął przesłaniać konary drzew… Wielki księżyc wstawał nad łąkami. Psy szczekały w dalekiej wiosce. Walczak nie mógł się oprzeć uczuciu dziwnego niepokoju, usiłował wzrokiem przebić narastające cienie i naraz wydało mu się, że śni… Wielka starożytna karoca, typu nie używanego już od stu lat co najmniej, zaprzężona w czwórkę koni, przemknęła z hukiem, zgrzytem i dźwiękiem żelastwa tuż koło nich w niezmiernym pędzie i zniknęła w oparach kurzu.