Выбрать главу

Była tylko zrozpaczona, upokorzona, przerażona do ostatecznych granic. Przejrzała się w lustrze. Usta zakrwawione czerwieniły się na bladej, posiniaczonej twarzy. Oko miała podbite. Ubranie w strzępach. Na kolanach skórę zdrapaną.

Przypomniała sobie, jak kiedyś wracając z teatru z matką ujrzały na ulicy zbiegowisko – policjant przytrzymał dwie ulicznice, które się pobiły. Wyglądały tak samo i tak samo nie płakały wcale, tylko dyszały – nie mogły złapać oddechu – i patrzyły tępo, bezsilnie przed siebie.

Przemknęła się do łazienki i odkręciła kran. Była cała uwalana ziemią.

I czyż to było możliwe – ta wściekłość? Zażartość nieprawdopodobna? To zezwierzęcenie ostateczne? Przecież gryźli się, rwali sobie włosy, szarpali z taką furią nienawiści i z taką żądzą zniszczenia, iż psy się tak nie gryzą!

Aha, to ja jestem taka? To we mnie tak jest…

I on jest taki…

Ktoś zastukał do drzwi.

– Maja?

To był Cholawicki. Prędko dopadła drzwi i przekręciła klucz. Zamknęła się. Czy on wiedział, co się stało?

– Chcę z tobą pomówić.

Milczenie.

– Maja, musimy się rozmówić. Muszę wracać na zamek. Chcę zamienić z tobą parę słów.

Głos jego brzmiał poważnie. Nie odpowiedziała. Usłyszała, że odchodzi. Powróciła do swego pokoju, zamknęła się na klucz, zgasiła światło, położyła się do łóżka i długo w noc leżała na wznak, z rękami pod głową, wpatrzona w ciemność, niezdolna do jednej skoordynowanej myśli. Same strzępki. I okropna żałość, przygniatający smutek, jakby za czymś bezpowrotnie utraconym, za jakąś delikatnością, która była w niej – i która została zamordowana i zniweczona w proch chamskim prostactwem, zwierzęcą furią, ohydną brutalnością.

I jeszcze ta wiewiórka, wiewiórka, którą oni we dwoje roztrzaskali o drzewo – to małe zdychające zwierzątko u stóp drzewa!

Nie miała pretensji do Leszczuka. Nie buntowała się już przeciwko niemu. Dziwiła się tylko, że on jest taki i że ona jest taka – że oboje są tacy i że jest to ich prawdziwa natura.

Ktoś otwierał drzwi.

Maja nie mogła się zorientować – czy spała i została zbudzona szelestem, czy też tylko zamyśliła się i straciła poczucie czasu. Już świtało. Ktoś wsadził nóż w szparę drzwi i usiłował wyważyć zamek. Od razu była pewna, że to Leszczuk, ale nawet nie ruszyła się. Nie miała prawa bronić mu niczego, bo przecież była taka, jak on! Taka sama!

Jakby pogrążona w złym śnie, widziała bez zmrużenia oczu, spokojnie, jak drzwi ustąpiły i wsunął się do pokoju, cicho zamknął za sobą drzwi, nasłuchując, czy nikt się nie obudził w sąsiedztwie. Jego profil, skupiony i czujny, rysował się wyraźnie w półmroku.

Podszedł do szafy. Wyjął klucz z górnego zamka i otworzył szufladę z pieniędzmi.

Na Maje nie zwracał wcale uwagi. Nie spojrzał nawet w tę stronę. Widocznie i on także wiedział, że z tej strony nie może być żadnego oporu, bo… są do siebie podobni, są tacy sami.

Wyjął banknoty i wyszedł, a Maja, jak wspólniczka, wstała i zamknęła z powrotem szufladę a nawet podniosła jeden banknot stuzłotowy, który mu upadł na podłogę.

Rozdział IX

Cóż jednak działo się przez ten czas na zamku, który o narastającym zmroku trwał pośród rozlewisk, potężny, tysiącletni masyw, groźne i dumne spiętrzenie murów, zastygłych w wiecznej zadumie – ruina przebrzmiałej świetności, wspomnienie dawnej glorii, dziś – smutne, tragiczne miejsce, gdzie żądze, strachy i szaleństwa wiodły fatalny taniec?

Grzegorz, wykorzystując nieobecność sekretarza, wtajemniczał Skolińskiego w przeszłość. Profesor ze skupioną uwagą wsłuchiwał się w opowiadanie starego sługi, który nieustannie oglądał się za siebie i wyrzucał skąpe wyrazy z najwyższą niechęcią. Skoliński musiał go bez przerwy poganiać i naciskać pytaniami.

– Dużo to ja ta nie wiem – mówił ostrożnie kamerdyner – ale co wiem, to powiem, jak na świętej spowiedzi.

Wychowałem się na zamku od małego dziecka. Jeszcze za nieboszczyka księcia byłem chłopcem kredensowym, a teraźniejszy książę Aleksander razem ze mną wzrastał, bo myśmy prawie równego wieku byli. Wtenczas nijakich strachów jeszcze nie było.

Strachy powstały dopiero później – dużo później… Chce pan wiedzieć? Na mój rozum to te strachy są w związku z osobą lokajczyka Franka, to jest syna książęcego. Ale nijakiej pewności nie mam.

– To książę był żonaty? – zapytał Skoliński.

– Żonaty był, ale żona zmarła bezpotomnie, a syna miał z inną. Tak przynajmniej ludzie mówili. Ale opowiem po porządku.

Lat temu ze czterdzieści przyleciał na zamek chłopak z listem do księcia. Nie chciał powiedzieć od kogo. Książę zaraz wyjechał w nocy i nie wrócił aż w dwa dni potem. W jakie dwa tygodnie książę zawołał mnie do gabinetu, a właśnie był tam ten sam chłopak, co z tym listem chodził. Książę powiada do mnie:

– Grzegorzu, ten chłopak mi się spodobał. Weźcie go do kredensu. To sierota bez ojca i matki – powiada – ja się nim zaopiekuję.

No i został na zamku. Miał wtedy ze dwanaście lat. Głupie to było. Jak go pytałem o rodziców to mówił, że ojciec był zdun, a matka niedawno umarła. Nazywał się Sikorski. Ale ludzie mówili, że to musi być syn księcia – choć tam książę ani się nim zajmował, ani co…

Kiedy podrósł, książę mu wyznaczył pensję i dał go mnie do pomocy. Ale tak mi się widzi, że już wtenczas ten Sikorski zmiarkował, że książę jakieś powody swoje ma, dla których na zamku go trzyma. A najpewniej ludzie mu powiedzieli, że jego synem jest. Zresztą było między nimi podobieństwo.

Z wiekiem coraz podobniejszy się robił. Ten sam nos. Oczy akuratnie takie same. A jak mówił, to i głos miał podobny. Zresztą niczego był chłopak.

Książę widział to podobieństwo, ale się wstydził. Jak to książę – nijako mu było, że służący tak kubek w kubek do niego podobny. Książę był skrupulat, wstydliwy, bardzo zawsze uważający, z ludźmi nie lubił się zadawać… więc ta nijako mu było, że jego grzechy tak się tym podobieństwem okazują.

A do tego jeszcze, jak Sikorski zobaczył, że on akuratnie taki sam wygląd ma, jak książę, bardzo się rozzuchwalił. Do księcia z pretensjami nie śmiał wystąpić, ale tak sobie wykombinował, że książę musi za syna go uznać.

Nieraz przychodził do mnie do kuchni i mówił, że niedługo już jego poniżenia. Książę musi go uznać!

I jednego razu poszedł do księcia, ale książę tak go sklął od ostatnich, że aż na dole było słychać.

W taki gniew wpadł, że nie daj Boże!

– W głowie się przewróciło! – krzyczał, ale to krzyczał na wszystkie pokoje. – Won! Wynosić się! Precz z moich oczu! Ani minuty dłużej! To wszystko bezczelne kłamstwo.

Ale Franek o przebaczenie prosił i przysięgał się, że on już nigdy a nigdy nie będzie, więc książę pozwolił mu zostać na zamku. I jakoś mu te zamysły z głowy wywietrzały, księcia się bał, skrył w sobie to wszystko. Minęło tak ze trzy miesiące.

Aż tu, jak dziś pamiętam, przychodzi Franuś do kuchni nie ten sam. Uśmiecha się tak jakoś słodkawo, a złośliwie, zadowolony taki, a zły, że aż mnie tknęło.

Grzegorz zniżył głos i przeżegnał się nieznacznie.

– Od tej to chwili się zaczęło! – rzekł uroczyście. – Odtąd ten diabeł na stał!

Więc powiadam, że przyszedł do kuchni i mówi:

– No, teraz ja się z nim porachuję!

– Z kim to się porachujesz? – mówię, a on na to:

– Z księciem, moim ojcem.

– Uważaj, żeby cię na zbity pysk nie wygonił – mówię mu, bo mnie nerwy psuł tym gadaniem. Ale on uśmiecha się tylko i mówi: