– On mnie nie wygoni, choćby chciał.
– A dlaczego ma cię nie wygonić?
– Bo mnie kocha.
– Żeby ci tylko z tej miłości w zęby nie dał! – powiadam, a on wtedy: – Możecie, Grzegorzu, przyjść w nocy do mnie i zobaczycie na własne oczy, jak mnie kocha.
Zainteresowałem się i w nocy stanąłem se za drzwiami, jak mi kazał. Patrzę, a tu książę nadchodzi boso, po cichutku. Przybliżył się do łóżka, na którym Franek spał, zbliża się, mówię, do łóżka ze świecą, długo się patrzy na niego, wzdycha, coś do siebie szepce i tak ciut, ciut palcami po włosach go gładzi… a łzy mu ciekną po twarzy, gładzi i ślocha – ślocha i gładzi…
Potem odszedł i znowu się przybliżył jeszcze go gładził z takim ojcowskim gorącym uczuciem… tak go kochał, tak go kochał, że nigdy a nigdy takiej miłości nie oglądałem.
A ten drań leży i udaje, że śpi, czasem pochrapuje – a kiedy mu się już znudziło, to się poruszył niby przez sen i książę zara uciekł.
Wtenczas Franek na łóżku usiadł i w te słowa się odezwał:
– A co? Widzieliście chyba? Kocha mnie! No, to terają się z nim porachują za wszystkie czasy! Za moją poniewierkę! Po nocy, jak nikt nie widzi, to mnie kocha, a w dzień to się wstydzi! No, dobrze! Już ja ojczulkowi pokażę!
Odtąd się zaczęło! Bo Franuś – tu Grzegorz przeżegnał się – zaczął siebie psuć na złość księciu. Sam siebie psuł! Stąd się diabeł na zamku wziął – nie z czego innego.
– Jak to: sam siebie psuł? – zapytał profesor, głęboko wstrząśnięty opowieścią starego kamerdynera, który wyblakłymi oczyma zdawał się znowu oglądać dawno minione czasy.
– Zły się zrobił – odparł krótko Grzegorz – umyślnie zły się zrobił! Z tej zawziętości! Żeby to księciu pokazać, na jaki los książę go skazał. Takiej złości w nikim nie widziałem, jak żyję. Wódkę zaczął pić. Z dziewkami się zadawał, awantury wyprawiał, na zdrowie sobie szkodził i co tylko można najgorszego obmyślić, to on sobie obmyślał i wypełniał. Wszystko mu było za mało! Bo to niejeden szczeniak dużo krzywdy narobi ludziom z głupoty, albo i dla zabawy, ale on to robił dla złego – żeby książę wiedział Jaki on zły. Nie było takiej sromoty, żeby jej nie wypełnił i jeszcze się nie przechwalał przed ludźmi.
– Ot – mówił – ojciec mnie wychowania nie dał, wstydzi się mnie, więc taki jestem!
A do tego – Grzegorz obejrzał się z trwogą – zaczął się truć. Nie wiem jaką truciznę sobie wynalazł, ale z każdym miesiącem go ubywało, skóra mu żółkła, mało co jadł, w gorączce żył.
A wszystko dla tej rozkoszy, żeby słyszeć jak w nocy książę do niego przychodzi i gorzkimi łzami płacze nad nim!
Głupi byłem, bo nie śmiałem księciu powiedzieć z jakiej to przyczyny się dzieje. Myślałem, że się ustatkuje, bo przecie to niesłychana rzecz, żeby człowiek sam się gubił. Ot, fanaberie – myślałem – przyszły to i przejdą, a księciu lepiej nie mówić.
Aż jednego dnia przy kolacji książę mnie zagadnął delikatnie – czy ja nie wiem, co się z Frankiem dzieje, że źle wygląda? Nie chciałem już na swoje sumienie tego brać i powiedziałem wszystko, jak jest.
Że ma żal do księcia, bo książę ojcostwo swoje ukrywa – że na złość księciu zmarnieć chce i nawet lekarstwo jakieś przyjmuje. Jezus Maria! Książę się zaczerwienił naprzód, a potem zbladł, jak ta chusta.
Więc ja do niego, że niby nie ma co się przejmować, bo fanaberie jak przyszły, tak przejdą – szczeniak i tyle! Nic nie odpowiedział, tylko kazał go zaraz wezwać na rozmowę.
– I – mówi – Grzegorzu, nikomu ani pary z gęby!
Grzegorz zająknął się.
– No i co zaszło podczas tej rozmowy? – zapytał Skoliński.
– Ja ta nie wiem.
– No, no, wiadoma rzecz, że Grzegorz podsłuchał. Lepiej szczerze powiedzieć.
– Podczas tej rozmowy – rzekł Grzegorz – książę za syna go uznał, ściskał, całował, na kolana przed nim upadł i prosił o przebaczenie.
– Będziesz moim synem – mówił – wszystkim ogłoszę, do nazwiska i majątku cię dopuszczę, wybacz mi! Wykształcenie ci dam, serce ci otworzę, tylko mi przebacz!
Aż mnie dziwno było, że książę urodzony przed lokajczykiem własnym w prochu się tarza! A on – nie i nie! Ręce w kieszenie wsadził, stoi nieruchomo i patrzy.
– Nie chcę! – mówi. – Trzeba było od razu mnie uznać! A tera, to ja nie chce.! Mnie ta miłość spóźniona niepotrzebna.
– Ja – krzyczy – nie kocham, a nienawidzę! Ja się zniszczę! Ja siebie za bije! Na złość! Na złość! Na złość! I niech diabli mnie wezmą za to, że się rodzony ojciec mnie wstydził!
Wypadł z gabinetu (bo wtedy jeszcze na zamku był gabinet, tera go już nie ma) i leci przez zamek. Więc książę zaraz mnie zawezwał i nakazał, żebym go pilnował.
– Niech Grzegorz leci za nim i oka z niego nie spuszcza, bo gotów się zabić!
Ja lecę za nim i na ostatnią chwilę zdążyłem. Wpadam do drwalki, a on sznur na belkę zakłada. Kiedy mnie zobaczył, cofnął się i żarcikami mnie zbył.
– Nie dziś, to jutro – mówi i śmieje się, ale takim śmiechem, jakby kto lód rąbał.
Doniosłem o tym księciu. – Jezus! – tylko to słowo naprzód powiedział. A potem, że trzeba go pilnować. – Grzegorzu, tylko do was mam zaufanie! Musimy go pilnować dzień i noc, póki mu to nie przejdzie!
Co za dnie i co za noce wtenczas na zamku nastały, to niech ręka Boska broni! Tylko pogoń wieczysta za tym szalonym! Wieczne pilnowanie! Wieczny strach, że jak się go z oczu spuści, żywot sobie odbierze!
Grzegorz przymknął oczy i dłuższy czas milczał.
– Dalej nie będę mówił – rzekł stanowczo. – Na co odgrzewać, co było. Było i przeszło, niech ta sobie śpi spokojnie, snem wiecznym.
Grzegorz wie o tym, że wcale nie śpi… Złe nie śpi… – ostrzegł go profesor wskazując nieznacznie w stronę starej kuchni. – Ja bym radził, niech Grzegorz mówi.
– Wielmożny panie! Lepiej nie wywoływać wilka z lasu!
– A ja radzę, niech Grzegorz mówi!
Kamerdyner uległ, ale ściszył głos, że ledwie było słychać.
– Na przemian z księciem czuwaliśmy bez przestanku. Jak książę spał, to ja nie spałem i na odwrót. Bez przerwy jeden z nas przebywał w pobliżu Franka i pilnował, czy jemu znowuż co do głowy nie strzeli. A on się przyciszył i taki grzeczny się zrobił – ale widoczne było, że myśli tylko o tym jednym, jak się zabić, zniszczyć się ze szczętem! Tak się przyczaił kilka dni.
A potem jak się zacznie! Matko Boska! Raz za razem! Nożem chciał się przebić w kuchni! Przez okno z wieży chciał skakać! O ten mur, tam przy bramie głowę chciał sobie rozwalić! Szalony zupełnie! To myśmy z księciem tylko wypatrywali, co on robi, co mu się tam roi w jego mózgownicy szalonej.
Więc książę kazał go zamknąć i myśmy uradzili z księciem, że go zamkniemy w starej kuchni, bo tam drzwi ciężkie, okute, a przez okno nie można wyskoczyć, bo za ciasno.
Tu Grzegorz znowu się zatrzymał i naraz zapytał szczególnym tonem profesora.
– Przepraszam wielmożnego pana, co panu tak usta latają?
– Usta? – zapytał zdumiony profesor. Podniósł rękę do ust. Zdawało mu się, że ma spierzchnięte wargi. Ale poza tym wargi – pulsowały.
Nie można było tego nazwać ruchem. A jednak dotykając wyczuwało się wyraźnie że stały się większe i jakby falujące.
Było to okropne. Profesorowi natychmiast przyszedł na myśl ręcznik w kuchni. Ten robaczkowy ruch warg był pokrewny ruchowi ręcznika. Potworność. Mieć ten ohydny ruch na ustach? Miał takie uczucie, jak gdyby stracił panowanie nad wargami, jakby usta przeistoczyły mu się w jakieś obrzydliwe zwierzę ruszające się samoistnie – na nim.
Grzegorz również obserwował zjawisko – bez słowa. Zamienili spojrzenia. Wreszcie profesor, nie chcąc wywoływać popłochu, wyjaśnił.