– Cholera – myślał gorączkowo chłopak.
I sam nie wiedział, jak zaserwował następną piłkę. Wiedział tylko, iż skurczył się i podskoczył – uderzył ją w powietrzu ruchem innym, niż normalny. W rezultacie wyniknął z tego serwis piorunujący. Klonowicz nawet się nie ruszył. Prawie nie zdołał wzrokiem uchwycić piłki, która spadła, jak grom z jasnego nieba.
– Takie uderzenie było czymś zupełnie wyjątkowym – tylko paru graczy na świecie mogłoby z nim rywalizować.
– Przypadek! – orzekły trybuny.
Jeden tylko Wróbel ocenił przepyszną harmonię, naturalność i pełnię ruchu Leszczuka w tym momencie. Mruknął przez zęby:
– No, no. Fajnie!
Ale ten właśnie sukces ostatecznie zgubił debiutanta. Usiłował ponowić to uderzenie. Wypadło karykaturalnie. Drugi gem był Klonowicza. Trzeci i czwarty wyglądały tak, jakby Leszczuk zupełnie nie umiał grać – piłki rozlatywały się na wszystkie strony, aż wreszcie znudzeni widzowie poczęli się rozchodzić i nawet Wróbel rzekł z cicha:
– No tak.
Sam Klonowicz był przekonany, że Leszczuk nie ma pojęcia o grze. Co zaś do kapitana, to ów podszedłszy do chłopca, oświadczył po prostu i zwięźle:
– Szkoda gadać!
Leszczuk machinalnie poszedł do szatni, ubrał się, oddał pantofle i rakietę, wyszedł z klubu… nie myśląc o niczym. Szedł powoli w stronę Chełmskiej, gdzie odnajmował mały pokoik od jakiejś drobnourzędniczej rodziny.
Na Puławskiej wstąpił na kieliszek do trzeciorzędnego „wyszynku wódek i alkoholów” M. Łopatki.
Napił się kieliszek wódki. To mu dobrze zrobiło. Jeszcze raz. Potem angielka jasnego, kanapka śledziowa i jeszcze ze dwa kieliszki czystej. Doskonale. Wszystko to wypił na stojąco w ciągu paru minut. Byle się oszołomić – zapomnieć.
– Co się należy?
– Trzy wódeczki większe, angielka, kanapka – razem złoty dwadzieścia pięć.
– Jak to trzy wódki, kiedy wypiłem cztery, dobrze wiem!
Pan Łopatko podniósł brwi do góry.
– Zapewniam, że trzy, przecie wiem, co nalewałem!
– A ja wiem, że cztery!
Łopatko obraził się.
– Wariata pan szanowny ze mnie struga?
Leszczuk posłyszał, że stojący obok niego wysoki jegomość zaśmiewa się po cichu do siebie – chichocze serdecznie, a zarazem umiarkowanie. Chłopak spojrzał.
Był to osobnik, woniejący perfumami, wypomadowany, w spodniach sztuczkowych, jasnej marynarce i z urzekającym wąsikiem na górnej wardze, a z profilem orlim.
– A panu co się stało?
– Hi, hi, hi! Hi, hi, hi! Przecież to mnie pan wypiłeś jedną czystą spod ręki. Moje czyste pan się napił.
– Ale! No to płacę za cztery!
– O, przepraszam stokrotnie! Moja była, to ja opłacam! Za wódkie forsy nie przyjmuje! Co pan myśli, że z kiem pan masz do czynienia! Poczęstowałeś się pan moją czystą, to siedź pan cicho i dobra, a przyzwoitego człowieka pan nie obrażaj.
– To teraz ja dwie wódki stawiam!
– A, to rzecz inna! A propos! Pozwoli pan się przedstawić. Ewaryst Pitulski z własnych funduszów.
Pan Pitulski kordialnie uścisnął rękę Leszczuka i zaprosił go jeszcze na jedną wódkę, tytułem rewanżu, po czym obaj zasiedli przy stoliku i kazali podać dwie bomby.
Wkrótce zapanowała między nimi wielka przyjaźń. Pan Pitulski podśpiewywał pod nosem, a Leszczuk uśmiechał się mętnie.
– Chodźmy się przejść – zaproponował Pitulski. – Teraz najprzyjemniejsza pora. Tony liliowe, panie, i seledynowe zapadającego wieczoru, sikorek jak lodu i w ogóle pieśń wielkomiejska. Chodź pan! Boja z usposobienia jestem poeta! Byłem fryzjerem damskim, ale to, panie, nędzny fach! Są lepsze! A pan w czym się zatrudniasz, nie chcąc być niedyskretnym?
– Bezrobotny – odparł krótko. I od razu przypomniało mu się wszystko.
– A to z czego pan żyjesz?
– Jak popadnie. A pan?
Pitulski mrugnął porozumiewawczo.
– Nie bądź pan zbyt nachalny, panie tego! Żyje się i koniec! O, ale co widzę. Ławka, a na ławce niewiasta. Kuchareczka, jak sądzę, albo pokojóweczka. W sam raz dla nas! Zobaczysz pan, jak ją przygadam!
I pan Pitulski, usiadłszy na ławce, puścił w ruch wszystkie swoje umiejętność i z taką energią, iż po upływie kwadransa tłusta kucharka, oczarowana i podbita jego romantycznym nosem, umówiła się z nim do kina na niedzielę, oraz zwierzyła mu liczne szczegóły, dotyczące swoich warunków życiowych. Gdzie mieszkają jej państwo, ile mają pokoi, z czego się utrzymują – oto wiadomości, które wydobył z niej Pitulski, ubolewając nad dolą sług w ogólności, a nad jej dolą w szczególności.
Kucharka oddaliła się wreszcie, zamieniając z nim spojrzenia i zapraszając, aby kiedy odwiedził ją w kuchni – najlepiej między szóstą a ósmą, bo wtedy państwo na mieście i ma się trochę spokoju.
– Moja jest! – rzekł dumnie były fryzjer damski, gdy zniknęła mu z oczu. Ale co widzę! Sklep, a przed sklepem niewiasta. Kuchareczka, albo pokojóweczka. Zobaczysz pan, jak ją przygadam!
Po paru godzinach, zapełnionych takimi romantycznymi incydentami, przeplatanymi gęsto alkoholem, Leszczuk i Pitulski mówili sobie „ty” i zawarli dozgonną przyjaźń! Leszczukowi było zupełnie wszystko jedno. Nie chciał wracać do domu. Wolał Pitulskiego od rozmyślań. Co pewien czas Maja stawała mu przed oczami jak żywa i słyszał jej głos – jak wtedy na schodach w Połyce, kiedy mówiła mu ze złością i bezlitośnie: – Każdy trener wyobraża sobie Bóg wie co o swojej grze.
Otrząsnął się.
– Po co ci te znajomości? – rzekł do Pitulskiego, który żegnał się właśnie z dziesiątą, czy też jedenastą ofiarą swojego orlego nosa.
– Frajer! – zawołał Pitulski, zataczając się mocno! Frajer!
– Bo co?
– Maniuś, jesteśmy przyjaciele! To moja ręka! Każda taka jedna kobietka znaczy dla mnie – złotówka. Jedenaście kucharek znaczy się jedenaście złotych! Jak chcesz, to i ty możesz zarobić – owszem, czemu nie?! Dla przyjaciela wszystko! Nie każden ma się rozumieć ma moje uzdolnienie, to jest, iż żadna a żadna mi się nie oprze. Na mój nos lecą, bo mam nos wydamy, czyli orli, romansowy.
I pan Pitulski wytłumaczył Leszczukowi w krótkich słowach istotę swoich romantycznych poczynań. Dowiadywał się od kucharek, sklepówek, służących, modystek i innych pracujących kobiet rozmaitych ciekawych szczegółów – za co pewien „pan”, którego nazwiska nie chciał Leszczukowi zdradzić, płacił mu po złotówce od sztuki.
Pitulski przysięgał się, iż nie wie po co owemu panu potrzebne są te wiadomości i jaki z nich czyni użytek – jemu wystarczał godziwy zarobek za pracę i talent, oraz wrodzone zalety powierzchowności, a zwłaszcza nosa, który doskonale nadawał się do spacerów przy księżycu. Nie! On, Pitulski, nie wchodził w żadne podejrzane interesy!
– Ale co widzę! – zawołał, bełkocąc z lekka. – Ławka, a na ławce niewiasta! Pokojóweczka, albo kuchareczka! Hm… co widzę? Obok niewiasty na ławce jej damska torebka. Przygadaj ją, a ja siądę z drugiej strony i zajrzę do tej torebki.
Było już po jedenastej. Znajdowali się w Alejach Ujazdowskich niedaleko Belwederu. O tej godzinie Aleje były jeszcze dosyć rojne – zapóźnione pary gęsto obsiadły ławki.
Leszczuk wytrzeźwiał nagle i zrozumiał, co mu proponuje Pitulski.
Ale w tej samej chwili fala wspomnień uderzyła mu do głowy. Maja stanęła mu przed oczyma, jak żywa.
Nie namyślał się długo. Podszedł i przysiadł się do nieznajomej, która okazała się młodą blondynką w skromnym, granatowym żakiecie.
Pitulski oddalił się w głąb alei.
– Pani tak samotnie – zaczął Leszczuk i urwał.