Выбрать главу

– Po co pani tu przyjechała?

– Ja? Ja? Przyjechałam na willegiaturę. Jestem niezdrowa, nadwątlona… Świeże powietrze…

– No, no! Niech pani komu innemu blaguje! Co to ma znaczyć wszystko?! Czego od pani chciał ten pan, co tu przychodził? Pani wie kim jestem! No więc jazda! Radzę szczerze powiedzieć, bo dam znać policji! Kto panią tu sprowadził?!

– Ja nic złego nie zrobiłam!

– Radzę pani powiedzieć prawdę, bo wezwę policję.

Przerażona kobiecina nie stawiała długiego oporu. Wyznała wszystko błagając, aby Cholawicki nie powtórzył profesorowi. Ona jest niewinna! Ona nic nie wie! Tylko profesor chce, aby ona sobie przypomniała, jaki znak zrobiła przed dwudziestu paru laty, gdy wchodziła do pokoju księcia z kawą. Na co mu to potrzebne, to ona nie wie.

Jeszcze raz drobiazgowo opisała, jak wchodziła do pokoju, jak zrobiła ten ruch, którego ani rusz nie mogła sobie przypomnieć i jak książę zaczął krzyczeć „znak, znak!” biorąc ją za istotę z innego świata.

Cholawicki zakazał jej surowo wspominać profesorowi o swojej z nią rozmowie. Choćby nawet przypomniała sobie ten znak, niech udaje, że nic nie pamięta. Groźbami i obietnicami sprawił, iż Ziółkowska obiecała mu jak najściślej wypełniać jego zlecenia.

Z uczuciem ulgi powrócił na zamek. Nareszcie i on natrafił na jakąś nić w tym labiryncie. Nie omyliły go przeczucia. Profesor i Grzegorz prowadzili określoną akcję – ale co to był za znak? I do czego był im potrzebny?

Jeszcze pilniej jął śledzić księcia. Przypomniał sobie teraz coś, co nieraz go zastanawiało w ciągu paroletniego obcowania z księciem. Oto zauważył, że książę podczas swoich nocnych wędrówek znikał na pół godziny lub trzy kwadranse. Wielokrotnie zdarzało się iż Cholawicki, zaglądając do niego po nocy, nie zastawał go ani w sypialni, ani też w komnatach, po których zwykle się przechadzał – i dopiero po dłuższym czasie książę wyłaniał się nagle nie wiedzieć skąd, przy czym w nastroju jego zachodziła wtedy wyraźna zmiana.

Wracał mniej przytomny, bardziej otumaniony.

Sekretarz nie przejmował się tym dotąd, ale teraz postanowił zbadać cel tych wycieczek.

Zanim jednak to nastąpiło, zaszedł drobny incydent, który również dał wiele do myślenia sekretarzowi. Mianowicie przyszedłszy nazajutrz na obiad do sali jadalnej ujrzał na ścianach – cztery portrety rodowe, ogromnych rozmiarów. Czterech dostojnych książąt Holszańskich-Dubrowickich z oznakami piastowanych wysokich godności, wyblakłych, ale jeszcze tryskających purpurą wspaniałych szat.

Sala zmieniła wygląd, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Stała się strojna, a jednocześnie bardziej zamieszkana.

– Co to znaczy? – zapytał Grzegorza.

– Pan profesor odnalazł te stare portrety, złożone na kupę za szafami i kazał powiesić, żeby zrobić niespodziankę księciu panu.

Cholawicki przygryzł wargi. Polityka Skolińskiego była dlań jasna. Utwierdzić księcia w poczuciu dumy rodowej i władzy – wyrwać go z brudów i opuszczenia, przywrócić go światowym konwenansom, na które stary arystokrata był tak wrażliwy. W tym celu zawieszono te portrety.

Ale nie śmiał ich pozdejmować. Książę wszedłszy do jadalni zachował się kiwnie. Z początku jakby się zawstydził i pominął portrety milczeniem. Zjedli zupę rozmawiając jak zwykle o sprawach ogólnych w tonie nieomal dworskim.

Wreszcie Holszański uśmiechnął się żałośnie i smutno.

– Kto to zawiesił? – rzekł.

– Odnalazłem te portrety podczas porządkowania sal i pozwoliłem sobie umieścić je tutaj – odparł profesor. – Jeżeli księciu się nie podobają, można w każdej chwili usunąć. Jest jeszcze wiele innych portretów. Cala galeria.

A tak – rzekł książę, przyglądając się wizerunkom przodków z dziwnym uśmiechem na ustach. I naraz ożywił się, rumieniec wystąpił mu na policzki, oczy zabłysły.

To jest Józefat Holszański, wojewoda kijowski, mój prapradziad w prostej linii. Ożeniony był z Ostrogską. A ten to Jerzy, kasztelan mścisławski, potem hetman polny. A ten – starosta piński. Słynny pułkownik, poplecznik Zborowskiego… Moja rodzina obok Ostrogskich i Zasławskich była najpierwsza na Rusi. Na dobrą pan wpadł myśl, profesorze. Trzeba porozwieszać portrety. Ten zamek jest zbyt wielki, aby go można było zaludnić tylko żyjącymi – potrzeba wielu pokoleń, aby go wypełnić…

Urwał.

– A ja jestem ostatni z rodu.

Znowu wątły, niepewny uśmieszek wybiegł na jego wargi.

Cholawicki domyślił się, co chciał powiedzieć. – Ja jestem ostatni z rodu… idiota. Co też odczuwają ci statyści, wodzowie i dostojnicy widząc ostatnią latorośl rodu… w tym stanie? – oto co drżało nie wypowiedziane na skrzywionych: wargach księcia.

I nagle krzyknął.

– Nie! Proszę to zabrać! Nie chcę, żeby oni się patrzyli! Proszę ich wsadzić tam, gdzie byli! Nie życzę sobie! A zresztą ja nie jestem ostatni! Przecież ja także mam syna! Ja mam syna. Mój syn jest! Gdzie jest mój syn?!

Wpił wzrok w profesora, jakby spodziewał się objawienia.

Odepchnął stół, aż zabrzęczały talerze. Wybuchnął łkaniem i wypadł z pokoju, ściskając rękami głowę.

Cholawicki mruknął ironicznie.

– Jeszcze z tydzień takiej kuracji, a biedak do reszty zwariuje.

– Nie przypuszczam – odparł chłodno profesor. – Takie wstrząsy wywołują często pożądane rezultaty. Mam nadzieję, że książę wkrótce odzyska zmysły.

– Nie wiedziałem, że książę miał syna – rzekł powoli Cholawicki przyglądając się profesorowi. – Nikt mi o tym nigdy nie wspomniał.

– Och, to co mówi w takich atakach jest niemiarodajne.

– W każdym razie trzeba pozdejmować portrety. Niech Grzegorz je złoży z powrotem, tam gdzie były.

Ale Grzegorz nie kwapił się z wypełnianiem rozkazu, a Skoliński rzekł:

– Lepiej niech Grzegorz zostawi je na razie. Jeszcze zobaczymy. Sekretarz wstał.

– Jest pan wprawdzie gościem księcia – rzekł, hamując się – ale to nie znaczy, aby pan miał prawo wydawać dyspozycje. Grzegorz słyszał, co książę powiedział? Proszę natychmiast zdjąć portrety.

– Młody człowieku – rzekł profesor – rób pan sobie co chcesz! Ja nie odpowiadam za twoje czyny.

Niech pan porzuci lepiej ten górnolotny ton! Nie jestem dzieckiem i upewniam pana, że duchami nie dam się zastraszyć.

A jednak pan się boi.

– Tak pan sądzi? Profesor zniżył glos.

– A dlaczego pan nie zdejmie tego ręcznika? Jeżeli panu to jest obojętne? Jeżeli pan nie drży i wewnętrznie nie wzdryga się przed nim? Cóż prostszego, jak pójść tam i wyrzucić ręcznik?

Sekretarz nie znalazł odpowiedzi.

Rzeczywiście – na to zdobyć się nie mógł. Na próżno wmawiał w siebie, że istnienie złych mocy w komnacie jest dzieciństwem, że to woda na młyn profesora, który szantażując go „duchami” uzyskuje przewagę psychiczną. Ileż razy podchodził pod drzwi starej kuchni, wpatrywał się w ową niezmordowaną płachtą i nie mógł zdobyć się na to, aby po prostu wziąć i wyrzucić za okno.

Ta niemoc rzucała fatalny cień na wszystkie jego zamysły. Utrzymywała go w ciągłym napięciu nerwowym i kazała ulegać – wbrew woli – złowróżbnym ostrzeżeniom Skolińskiego.

A gdyby zostać tam na noc? Sprawdzić, co mógł zobaczyć profesor? Wiedzieć to samo, co on wie. Ale na ten radykalny postępek tym bardziej nie mógł się zdobyć.

Czyż książę miał syna? Czyżby stąd wywodziła się jego choroba? Czy ów „Franio”, który tak często mu się majaczył, był właśnie jego synem? – te pytania prześladowały sekretarza, który, czując iż książę wymyka się jego wpływowi, szukał na gwałt klucza do jego duszy.