Выбрать главу

– Ależ to normalny bal – rzekła naiwnie Krzyska.

Wydało jej się dziwne, że kelnerzy mogą tak dobrze wyglądać. Przyzwyczaiła się nie zwracać na nich uwagi w restauracji, lub w kawiarni. A tu nagle ujrzała panów, których codzienny roboczy frak przeobraził się we frak balowy i odświętny. Przyzwyczajeni do ruchu w dużej masie ludzkiej byli swobodniejsi i zręczniejsi od innych mężczyzn.

Była w tych ludziach dyscyplina codziennej pracy, która nader korzystnie odbijała od rozkapryszonych i nieraz pretensjonalnych manier panów, z którymi zazwyczaj obcowała. Bawili się wesoło i naturalnie, obyci, otrzaskani z zabawą, o którą ocierali się nieustannie w lokalach, przyzwyczajeni opanowywać się, hamować wszelkie impulsy i odruchy.

Ale Szulk cierpiał na „kompleks kelnera”. Należał do tych bywalców, którzy w szczególny sposób wyżywają się wobec kelnerów. Lubił wyzyskać w pełni uprzywilejowaną sytuację gościa, który zawsze ma rację i którego kaprysy muszą być zaspokojone. W restauracji lubił być „dobrze obsłużony”. Sprawiało mu przyjemność, gdy na skinienie jego palca zjawiał się usłużny kelner. Nie szczędził napiwków, ale lubił czuć się panem w lokalu. A poza tym lubił musztrować kelnerów, uważał to za swoją misję kulturalną i z wyżyn swojej nieomylności odnosił się do nich bezwzględnie i surowo.

– Ja czekam!

Dlatego też widok tańczących podziałał na niego prowokująco. Przyglądał się z wysoka.

– Ale tany! – mruknął. I po trosze miał rację.

Dopiero przy bliższym wejrzeniu można było zdać sobie sprawę, jak niejednolite towarzystwo zapełniało salę. Kelnerzy i kelnerki stanowili jeno drobny procent gości. Bal był imprezą dobroczynną, przychodził nań kto chciał, byle przyzwoicie ubrany.

Fryzjerzy i sklepikarze, stenotypistki i urzędniczki, proletariat i sfera drobnomieszczańska, lud i „państwo” – wszystko to przewalało się zjednoczone, porwane, zespolone wszechwładną melodią walczyka.

„We-se-le! Wszyscy krzyczą - hura!

Wszyscy mówią: aha!

Ktoś do tańca dał znak

A panny młodej wciąż brak!”

Maja rozszerzonymi oczami chłonęła to niezwykłe widowisko!

Gdy jej towarzyszki oddawały się łatwym żarcikom i wyszukiwały śmieszności, ona została uderzona tą zabawą z całej siły! Patrzyła na nią, jakby urzeczona – jakby to, co się działo dotykało jej osobistych losów.

Dumna, wyniosła panna patrzyła na nie dość umiejętny pląs, na dysharmonię strojów, na wszystkie te braki i niedociągnięcia, które raziły ją boleśnie. Nie było to dla niej zabawne. Było – tragiczne. Zdawało jej się, że wszyscy tańczą do niej i dla niej – że ta zabawa wyśmiewają i wyszydza. – Maja! Maja! – zdawała się wołać na nią zabawa. – Chodź do nas! Tańcz z nami! Ty jesteś nasza! Nasza!

Oto ujrzała znajomego. Ten narzeczony Julki stał pod ścianą, w tłumie i rozglądał się – a Maje znowu przeszyło ostrze zazdrości.

Lecz Szulk, znudzony własnym znudzeniem, zaproponował, aby usiedli w sąsiedniej sali. Szeleszcząc sukniami pobiegły za nim. Zajęli stolik w kącie nie opodal bufetu i kazali podać wina.

Spoglądano na nich. Widziano, iż to są osoby które przyszły tu… ot, aby się popatrzyć, a może wydziwiać i krytykować. Wymknęło się ku nim kilka niechętnych spojrzeń, lecz na ogół nikt nie zwracał na nich specjalnej uwagi. Bawiono się, jakby ich nie było.

– To gruby nietakt, żeśmy tu przyszli – rzekł nagle Krzewuski. – Czuję się głupio!

– A dlaczego?! – rzekł Szulk, rozpierając się na krześle. – Cóż to? Oni się bawią, to i nam wolno się bawić!

– Zdaje się, że to raczej oni mogą się bawić… naszym kosztem! – odparł Krzewuski.

Drażniły go pozy Szulka, jego przesadna dystynkcja. Ale reszta towarzystwa mimo woli „zgrywała się” również. Panie zbyt dobrze czuły swoją odrębność. Każdy ich ruch, każde slowo, każda mina krzyczały w niebogłosy – my jesteśmy inne, inne! Nawet ich dyskrecja była niedyskretna.

– Chodźmy tańczyć! – zawołała Róża z nadmierną swobodą.

– Dobrze, ale nie z wami – wykrzyknęła Krzyska pod adresem panów. – Ja chcę zatańczyć z Andraszkiem. Widziałam go! Jest tutaj!

Andraszek było to przezwisko popularnego w Warszawie dorożkarza, który nad ranem woził złotą młodzież z lokalu do lokalu.

– Uważaj, żebyś’ się w nim nie za-ko-cha-ła! – zażartował Szulk.

– Och, to może się tylko wam zdarzyć! Dla nas, kobiet, mężczyźni z niższego środowiska nie wchodzą w ogóle w rachubę. Nie istnieją! Nie umiałabym pokochać chłopa, albo robotnika.

– Dlaczego? – zapytał Krzewuski.

– Dziwne pytanie! Nie dlatego wcale, abym nim pogardzała. Ale cóż ja mogę mieć wspólnego z tym człowiekiem. Jakież może być między nami zbliżenie duchowe?

– Ale w takim razie dlaczego mężczyźni z naszej sfery mogą czasem żenić się i żyć szczęśliwie długie lata chociażby ze swoimi służącymi?

Iza żachnęła się.

– To jest zupełnie co innego! Mężczyzna jest silniejszy! Może podciągnąć kobietę do swego poziomu. Ja, gdybym wyszła za mąż za robotnika, musiałabym się zdeklasować.

– A mnie się zdaje, że to wszystko opiera się na grubym nieporozumieniu. Lecz Szulk, którego ta dyskusja irytowała, rzekł przez nos, zakładając nogę na nogę i ukazując nieposzlakowane skarpetki.

– A daj pan spokój! Krzewuski jednak nie ustępował:

– Nie zalecam wam bynajmniej abyście wychodziły za mąż za prostaków – mówił gorąco. – Jestem o sto mil od tych sentymentów! Nie o to chodzi. Ale wy nie jesteście zupełnie zżyte i otrzaskane z prostymi ludźmi. Jeszcze mężczyźni różnych środowisk socjalnych stykają się ze sobą w wojsku, albo w pracy i nabierają do siebie zaufania. Kobiety z inteligencji jeżeli nie pracują zarobkowo żyją raczej w izolacji. Stąd się biorą wasze nieuzasadnione fobie! Dla was nędzny cherlak byle w smokingu i skończony łotr z manikiurem jest godniejszy uwagi od wartościowego, zdrowego robociarza. Naród wciąż jeszcze jest podzielony na klasy i kasty, które nie umieją ze sobą obcować!

Ale ta przemowa, wypowiedziana z młodzieńczym zapałem, została przyjęta obojętnie. Nikt nie zamierzał dysputować.

– Gdzie jest Maja? – zapytała prezesowa, jak zawsze pilnie strzegąca trzódki.

– Poszła popatrzeć na tańce.

Maja rzeczywiście stała na progu sali i patrzyła.

Pod wpływem tańca i alkoholu ciżba zaczynała się bawić. Wielki wiew zabawy szedł przez salę. Potężna dynamika radości i szału, dynamika ludzi, którzy nieczęsto mogą dorwać się do zabawy, przenikała i porywała tłum. Dla niejednej szwaczki była to noc wymarzona.

Ujrzała Leszczuka, który tańczył z Julka – w granatowym garniturze, w miękkiej koszuli niebieskiej. Tańczył spokojnie i sztywno, z pełnym poszanowaniem dla tego obrządku balowego, trzymając tancerkę z dala od siebie. Ona zaś wydawała się skromna i skrępowana, ale radosna.

Na ich widok Maja skryła się za plecami widzów. Ach, wystarczało go ujrzeć, aby wszystko od razu stało się gwałtowne i namiętne, straszne i nieobliczalne, szalone i złe! Być w jego ramionach jak tamta! I jak tamta łagodnie, niewinnie skłonić głowę na jego ramię!

O, tęskniła do tego! I znowu wąż zazdrości gryzł jej serce. Niczego nie było na sali, tylko zazdrość. Jej naruszone prawo. Jej prawo, które się zemści…

Taniec się skończył. Zdyszani kawalerowie odprowadzali rozczerwienione tanecznice i zapalono papierosy.

Do Maji zbliżył się monter Wladzio.

– Tam są! – szepnął.

I Maja jak przez mgłę spostrzegła, że chłopak odzywa się do niej kornie i z pewnym lękiem – jakby do wyższej instancji, bóstwa, które zdecyduje o jego losach.