Leszczuk nie próbował wnikać w przyczynę i przebieg morderstwa. Dla niego było wstrząsające, że to ona zrobiła.
Była szalona? Obłąkana? Czy też potworna, do gruntu zepsuta?
I to do niej czul taką skłonność nieodpartą! Ona mu się tak podobała! Do niej był podobny! Z tą szaloną, ohydną dziewczyną łączyła go jakaś wspólność?!
Leszczuk nie rozumiał tego, ale czuł tak głęboko swój związek z nią, że wszystko cokolwiek ona zrobiła było – jakby to on zrobił – należało do niego – było jego…
Więc pomimo, iż myśli przelatywały mu po głowie, jak spłoszone ptactwo, od razu zadał sobie pytanie – czyja mógłbym zrobić coś podobnego? Czy mógłbym tak zadusić Maliniaka?
Od tego pytania wszystko zależało.
Gdyż jeżeli on mógłby to zrobić to znaczyło, że i ona mogła… A jeśli mogła, to zrobiła.
Wszystko przemawiało za tym, że ona… a jedyne co przemawiało przeciw, to iż podobnie szalony, potworny czyn był niemożliwością dla niej – jakżeż, ona mogłaby założyć śpiącemu stryczek, ciągnąć… nie, chyba rzeczywiście działała w obłędzie.
I Leszczuk zatrzymał się nagle w biegu.
Stojąc nieruchomo zastanawiał się czy on by mór ił siebie. Wczuwał się w siebie. Czy to w ogóle było możliwe? Tak wejść,.ożyć, ciągnąć – okrutnie, dziko…
Zastanawiał się…
Naraz, jak przyłapany niespodziewaną myślą, wyjął prędko z kieszeni lusterko.
Usta miał sine – prawie czarne!
I jednocześnie poznał w sobie jakieś rozluźnienie – jak gdyby wymykał się samemu sobie.
Zaczął biec. Ale to nie pomogło – czuł, że się sobie wymyka, że jakoś traci się, nie może się ująć. Coś go opanowało. Chciał krzyknąć ale już nie krzyknął. Z zaciśniętymi ustami, niemy pędził na oślep przez pola i wiedział tylko, że niesie ze sobą te sine, złe, okropne usta!
Rozdział XVII
Maja w napięciu zbliżyła się do drzwi, ażeby skontrolować sen Maliniaka i zapaloną zapałką dać znak Leszczukowi.
Ale w tej samej chwili usłyszała, jak okno zaskrzypiało w jego pokoju, a zaraz potem doszło ją skrzypnięcie podłogi.
Czyżby Leszczuk już wszedł – zanim ona zapaliła zapałkę? Nie chciał dłużej czekać – a może sam, zajrzawszy przez okno, przekonał się, że Maliniak śpi. W każdym razie nie było to dobre. Nasłuchiwała.
Nagle usłyszała łoskot spadającej lampy, który rozległ się po całym domu, a zaraz potem – odgłos jakichś gwałtownych poruszeń.
Rzuciła się do okna i jeszcze dojrzała Leszczuka, uciekającego w popłochu przez furtkę. Po czym wszystko ucichło.
W pokoju Maliniaka panowała cisza.
Maja z pięć minut stała przy drzwiach, zanim zdecydowała się je otworzyć.
I znowu cisza. Bezruch zaiste śmiertelny.
Co się stało?
Maliniak leżał na łóżku, uduszony stryczkiem. Usta miał półotwarte, zsiniałe i czarne. Leszczuk… Zrobiło jej się słabo i usiadła przy łóżku. Myśli jej latały. Co robić?! Leszczuk!
Ukryć?! Przecież nic się nie ukryje!
Ktoś schodził po schodach i delikatnie zastukał do drzwi. Maja nie otwierała. Znowu. Wreszcie zaczęto się dobijać, szarpać klamkę.
Otworzyła.
– Co pani tu robi? – zapytała.
W drzwiach ukazała się markiza di Mildi z zapaloną świecą.
A zbliżywszy się do łóżka krzyknęła i w pięć minut potem cały dom był na nogach. Lokaj, kucharka, stróż nocny. Zapalono światła, puszczono w ruch telefon, zrobił się rejwach.
Maja, osłupiała, chciała wyjść z willi, odetchnąć, ale markiza złapała ją za rękę.
– Proszę nie wychodzić póki nie zjawi się policja.
– Ja będę tutaj, przed domem.
– O, nie! Proszę pozostać z nami.
Maja pobladła.
– Dlaczego?
– Ja nic nie wiem! Zastałam panią przy wuju. Kategorycznie żądam, aby para nie odchodziła nigdzie, póki nie przybędą władze. Proszę niczego nie ruszać! – zwróciła się do służby.
Przed dom zajechał samochód i wkroczył komisarz w asyście kilku policjantów. Usunął wszystkich do sąsiedniego pokoju i zabezpieczywszy ślady, rozpoczął wstępną indagację.
– Kto z państwa odkrył morderstwo? – zapytał.
– Ja – powiedziała Maja.
– Nie pani, a ja – przerwała jej margrabina. – Ja, ja, ja!
„Lwica” wysunęła się naprzód, blada w czerwone plamy, rozczochrana, w potwornym perskim szlafroku, ofiarowanym jej przez nieboszczyka. Na domiar wszystkich ostatnio wycierpianych nieszczęść dostała jęczmienia i lewe oko spuchło jej niemiłosiernie.
– Ja zaalarmowałam dom! Pragnę złożyć zeznania!
– Proszę, niech pani mówi – rzekł komisarz, widząc iż nie pozbędzie się tak łatwo histeryczki.
– Panie komisarzu! – zaczęła pani di Mildi. – Jest to najbardziej zagadkowa zbrodnia, o jakiej kiedykolwiek czytałam!
Komisarz nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Widzę, iż pani naczytała się o zbrodniach niemało – rzekł.
– Nie, nie, nie to chciałam powiedzieć! Jestem taka roztrzęsiona! Panie komisarzu, to jest zagadka! W nocy bolała mnie głowa, nie mogłam spać, ze szłam na dół, ażeby wziąć proszek od mego wuja. Drzwi do jego pokoju były zamknięte na klucz. Zastukałam – nikt nie odpowiedział. Zaczęłam się dobijać a wtedy otworzyła mi ta pani i od razu zobaczyłam, że wuj nie żyje. Jeszcze był ciepły.
– Więc drzwi były zamknięte od wewnątrz?
– Tak.
– A okno? Czy okno było otwarte?
– Zamknięte.
Maja chciała wtrącić, że przecież okno było otwarte, ale zbrakło jej siły.
– Więc tylko z sąsiedniego pokoju był dostęp do pokoju pana Maliniaka?
– Tak.
– A kto zajmował ten pokój?
– Panna Ocho…
Markiza otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy, rozłożyła ręce.
– To niemożliwe! – krzyknęła. Może się mylę! Może ktoś przez okno… Proszę, sprawdzić czy są jakie ślady pod oknem. Wpatrywała się w Maję z przerażeniem.
Czy pani potwierdza, że drzwi wiodące do przedpokoju były zamknięte od wewnątrz? – zapytał komisarz Maję.
– Były zamknięte Ale ja…
– Niech pani mówi spokojnie.
– Ja byłam u siebie. Kiedy weszłam do pokoju pana Maliniaka, już zastałam go nieżywego.
– A po co pani wchodziła?
– Bo zdawało mi się, że ktoś tam wszedł przez okno.
– Więc okno było otwarte?
– Otwarte.
– Kłamie – wtrąciła szyderczo markiza – kłamie! Okno było zamknięte. Ale sprawdźcie ślady pod oknem. Gdyby ktoś wchodził przez okno, musiałyby pozostać ślady, bo grunt jest miękki. Przeszukajcie cały ogródek!
Rzuciła się na ciało Maliniaka.
– Zabiła cię! Zabiła! – krzyczała. – O, Boże! Boże! Boże! Od dawna, od dawna wiedziałam, że na tym się skończy!
– Na razie poczekamy do przybycia sędziego śledczego – rzekł komisarz spoglądając na zegarek.
Margrabina osunęła się na kanapę
– Słabo mi – szepnęła.
Lecz policjant, pełniący straż pod oknem, zawołał:
– Tu są wyraźne ślady! Ktoś tędy uciekał!
Komisarz wyszedł na dwór, a po chwili wrócił. Twarz jego zdradzała zdziwienie.
– Są ślady kroków od furtki do okna i z powrotem. Nie może być dwóch zdań! Zupełnie świeże.
Markiza momentalnie powróciła do przytomności.
– Jak to? Są ślady? – zapytała.
– Wyraźne. Od furtki do okna.
– Niemożliwe! Okno było zamknięte! To nonsens!
Wybiegła przed dom, zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać. Ale nawet widok wyraźnych odcisków stóp nie przekonał ją.
– Niemożliwe! – krzyczała histerycznie. – Wykluczone! Kiedy mówię wam, że okno było zamknięte! Wuj zawsze zamykał okno na noc. To jakiś zbieg okoliczności! Może wczoraj ktoś tu chodził! Proszę sprawdzić!