Hińcz wypuścił z rąk ołówek i spojrzał na Maję.
– Musimy go ratować – szepnął. – Nie rozumiem tego wszystkiego. Jednocześnie widzę dwóch ludzi – tego, który idzie i tego, który pisze – to mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Ale oni obaj są w straszliwym niebezpieczeństwie.
– Dlaczego?
– Widzi pani, tego dobrze nie wiem. Ale nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się mieć do czynienia z rzeczą tak złą, jak ten ołówek. To jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek wziąłem do ręki. A on należał do tego człowieka. I zresztą kiedy widziałem go na szosie idącego.wyczuwałem to – że w nim zaczyna się rodzić furia. Może to obłęd? A co najdziwniejsze, to że z wyglądu wydaje się zupełnie normalny.
Czy pan wierzy, że są rzeczy złe i dobre? – spytała, spoglądając na ołówek. Wszystko mieszało się jej w głowie.
Dużo jest jeszcze na tym świecie tajemnic zupełnie niepojętych dla umysłu ludzkiego – odparł. – Widzi pani, ja z moimi właściwościami, czy też uzdolnieniami, ciągle ocieram się o takie zagadki. Ale im więcej jest tajemnic, tym bardziej jedno staje się oczywiste i jasne, a mianowicie – najprostsze nakazy sumienia, prawo moralne. Wielu rzeczy nie wiemy, ale co jest dobre, a co złe – to wiemy od razu i na pewno. Może panią zdziwi, co powiem, ale jestem człowiekiem głęboko wierzącym.
Zmienił ton.
– Tego chłopaka nie można tak zostawić! Z nim stanie się coś niedobrego.
– Musimy zaraz go odnaleźć. Ale jak?
– Sto pięćdziesiąty siódmy kilometr? – zapytała Maja.
– Tak. Widziałem wyraźnie słup.
Dokąd mógł iść Leszczuk? Dlaczego szedł piechotą, zamiast jechać koleją? Co to była za szosa?
A może Hińcz mylił się, bredził?
Maja przypomniała sobie, że droga z Połyki łączy się z szosą lubelską na sto sześćdziesiątym drugim kilometrze tej szosy.
– Niech pan mi opisze, jaki to mniej więcej był krajobraz?
Zgadzało się. Okolica płaska, lesista, poprzerzynana wodami.
– Domyślam się, co to może być. Znam te strony.
Wyjaśniła mu pokrótce sytuację geograficzną. Zajrzał do rozkładu jazdy. – Za dwie godziny odchodzi pośpieszny. Nie mamy czasu do stracenia. Niech pani spakuje najpotrzebniejsze rzeczy. Spotkamy się na dworcu.
– Pan jedzie ze mną?
– Naturalnie.
W pociągu Maja opowiedziała Hińczowi całą historię swej znajomości z Leszczukiem z najdrobniejszymi szczegółami.
Była zupełnie szczera. Nie zataiła nawet, że to on zabił Maliniaka. Była już zbyt zmoczona, ażeby cokolwiek ukrywać.
A zresztą Hińcz wzbudzał w niej zupełne zaufanie. Opowiedziała mu o snach i o tych ustach okropnych, sinych i o tym, jak fatalnie na siebie oddziaływali.
– Jeżeli on zabił, to i ja mogłabym zabić – mówiła gorączkowo – my mamy identyczne natury! Ja to wiem! Jeżeli on jest taki, to i ja jestem taka… i ja jestem taka!
Hińcz skupił się. Jego mądre badawcze spojrzenie zdawało się przenikać Maję do głębi.
– Jest to jedna z najdziwaczniejszych historii Jakie słyszałem – szepnął. Ale niech pani nie traci nadziei. Ta historia byłaby zresztą niezmiernie prosta i psychologicznie zrozumiała. Jeżeli on rzeczywiście jest tak podobny do pani, to jasne się staje, dlaczego tak niedobrze na siebie wpływacie. Pani jest niezmiernie żywotna, intensywna, agresywna. Otóż jeżeli taka natura znajdzie sobie naturę krewną, wówczas ta żywiołowa i burzliwa energia doznaje pomnożenia, on pobudza panią, pani – jego i tak już piętrzy się bez końca. Ta energia jest sama w sobie bezcennym skarbem. Ale jeżeli nie zostaje skierowana ku dobremu, wówczas przemienia się w niszczący żywioł.
– A w danym wypadku musiało to nastąpić – ciągnął dalej – gdyż od pierwszej chwili straciliście do siebie zaufanie i szacunek. Tak, to wszystko byłoby jasne, gdyby…
– Gdyby co?
– Gdyby nie przyplątały się tutaj jakieś czynniki… inne. Te usta. Sny. Ołówek. To wszystko są już zjawiska innego rzędu. Powiedzieć pani szczerze? Mam wrażenie, że on jest opętany.
– Czy pan wierzy w to?
– Wierzę, że człowiek może stworzyć w sobie warunki, w których zło ma niego ułatwiony dostęp. Taki człowiek przyciąga do siebie zło, jak magnes. A świecie jest mnóstwo ludzi i mnóstwo miejsc przepojonych złem. Niech pani uważa na siebie, a przede wszystkim niech pani nie traci nadziei.
Zdawało się jej, że śni. To wszystko nie mogło być prawdą. Zalatywało średniowieczem, czarownicami. A jednak mówił to człowiek ultranowoczesny.
Więc Leszczuk był opętany? Zabił w szale?
To ją napełniało nadzieją. Ale i zgrozą.
Myśl, że Leszczuk błąka się gdzieś po drogach w tym stanie, nieświadomy ni czego i niezdolny do obrony, była straszna.
– Niech pan go ratuje – szepnęła.
Dojeżdżali już do stacji. Zmrok ogarniał miasteczko – był wieczór, godzi siódma.
Maja z łatwością uzyskała potrzebne informacje. Ktoś’ bardzo podobny do Leszczuka przyjechał rannym pociągiem i poszedł drogą do Połyki.
Przeczucia Hińcza i domysły Maji okazały się trafne.
Wzięli dorożkę i pojechali, jak tylko można było najprędzej.
Zamek ukazał się im w oddali między drzewami, osnuty u podnóża mgłą.
Ale Hińcz kazał stanąć dorożkarzowi.
– Robimy głupstwo! Przecież widziałem go na szosie. Jedźmy tam – to jest punkt wyjścia dla naszych poszukiwań.
Pojechali więc na szosę, na ten sto pięćdziesiąty siódmy kilometr. Hińcz rozejrzał się.
– Tak, to samo widziałem. On szedł w tamtą stronę.
Dłuższy czas jechali w milczeniu. Wtem Hińcz znowu kazał stanąć dorożkarzowi i wysiadłszy, zbliżył się do małego owocowego drzewka, zasadzonego tuż przy szosie. Przyglądał mu się badawczo.
Na pierwszy rzut oka nie różniło się ono niczym od innych drzewek. Ale przy bliższym obejrzeniu widać było, iż jest poharatane nożem. Gdzieniegdzie kora była naddarta. Niektóre gałązki były popodrzynane, trzymały się tylko na włosku.
Hińcz rozpatrywał te rany z wielką uwagą.
– Jedźmy! – zawołała niecierpliwie Maja. – To zwykłe wyczyny wiejskich łobuzów!
– Czyż pani nie widzi, że to drzewko pokaleczone jest w sposób szczególny? Łobuz poodcinałby gałęzie, gdyby mu coś na tym zależało. A te gałązki są przecięte tylko do połowy. Tego nie dokonała łobuzeria, tylko złość. To jest zrobione z wyrafinowaną złością.
– Pan myśli, że Leszczuk…
– Bardzo możliwe.
Maję przeszedł dreszczyk. Po cóż on się znęcał nad tym drzewkiem? Czy oszalał? Ona sama bliska była szaleństwa.
– Jedźmy, jedźmy!
Wkrótce napotkali kilku robotników, wracających z roboty przy szosie.
– Tak jest! Widzieli takiego młodego pana, będzie już ze trzy godziny, jak szedł w stronę Koprzywia…
Tak nazywało się miasteczko.
– Wynika z tego, iż on błąkał się po okolicy. Prawdopodobnie wrócił na wieczór do Koprzywia. Możliwe, że zastaniemy go w zajeździe. Zawrócili, ale jeden z robotników zatrzymał ich.
– Ten pan to chyba szalony – rzekł.
– Dlaczego?
– Podszedł do mnie i pytał, która godzina. Powiedziałem mu sprawiedliwie, a on mnie na nogę nastąpił, mało mi palców nie połamał.
– Może przypadkiem? – zapytał Hińcz.
– Gdzie ta?! Jeszcze żeby podeszwą nastąpił, to nie mówię. Ale on obcasem mi wjechał na palce. Umyślnie nogę wykręcił i obcasem mnie przygniótł.
– Zwariował! – szepnęła Maja.
– Gorzej – rzekł jasnowidz – czy pani nie widzi, że to wszystko jest nadmiernie złe. Wolałbym, żeby pobił tego człowieka, niż żeby mu przydeptywał nogę – obcasem. Ten obcas stanowi właśnie o tym, że postępek jego wykracza poza granice normalne.