Выбрать главу

Musiała być wściekła o to, że ją pobił i wyraźnie górował nad nią w grze. Nie była to obojętność, lecz właśnie na odwrót – złość i upokorzenie, że on, zwykły trener, okazał się od niej lepszy.

– Przejmuje się! – pomyślał i to upoiło go do reszty, a zarazem spoufaliło go z nią.

Siedząc na szarym końcu stołu poczuł się naraz bliższy tej dziewczynie niż wszyscy inni – nawet od narzeczonego i nie wiadomo czemu ogarnęła go pewność, że choć na pozór nie zwraca na niego uwagi, w gruncie rzeczy cała jest nastawiona na to, co on robi.

Aby się przekonać spojrzał na nią przez stół – choć nie patrzyła w jego stronę momentalnie zrobiła się czerwona, jak piwonia.

Pochyliła głowę, ale w tej chwili narzeczony, pan Cholawicki, zaczął opowiadać jakąś anegdotę i wszyscy się roześmieli.

Lecz to wszystko było niejasne. Dlaczego się zaczerwieniła? Czy tylko z powodu przegranej?

A dlaczego patrzyła na niego w powozie?

A dlaczego przyglądał mu się Cholawicki?

A dlaczego wzrok pozostałych osób ukradkiem przenosił się z niej na niego i z niego na nią, jakby te osoby nie mogły się powstrzymać od tego? Coraz ktoś niby przypadkiem spojrzał na niego, a potem na nią, lub odwrotnie – i nawet pani Ochołowska…

Marian zaraz po obiedzie wyruszył do lasu i szedł prędko przed siebie zarośniętą ścieżką, pośród zagajników, oganiając się od ciężkich, dużych much, które przysiadały mu na gołych ramionach.

Szalona radość rozsadzała go. Nie był w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o partii z Mają, przeżywał jeszcze raz wszystkie jej momenty, a w głowie dźwięczały mu struny rakiet.

Czy to było możliwe, że miał talent? Dlaczego nikt mu tego aż dotąd nie mówił? Co prawda w klubie grał niedbale i nigdy nie mógł pokazać, co umie – ani sobie, ani innym. A przecież miał zawsze przeczucie, że jest kimś lepszym od nich i dlatego był niezadowolony? Dlatego czuł, że się marnuje! Dlatego chciał się wyrwać w świat. Ach, trzeba za wszelką cenę jechać do Warszawy, niech go obejrzą, ocenią jego możliwości.podciągną – a potem będzie jeździł po świecie, jak Tłoczyński! Zrobiło mu się gorąco i aż przystanął z nagłego szczęścia.

I znowu rozgorączkowana wyobraźnia nasunęła mu kilka wspaniałych piłek, które odbił z beznadziejnych prawie pozycji. Nie, stanowczo gra lepiej od niej! O klasę lepiej! Co ona znaczy wobec niego! Postanowił wieczorem rozmówić się z nią i prosić, aby mu dopomogła w nawiązaniu stosunków z graczami w Warszawie. Chyba nie będzie długo zazdrosna o jego grę, przecież jest kobietą, nie może być między nimi konkurencji.

I nagle znalazł się nad rzeką, która sennie toczyła wody przez las. Rozebrał się i zanurzył w ciepłym, leniwym nurcie. Popłynął kawałek – i wylądował na małej ławicy piaskowej, gdzie słońce przygrzewało silnie. Napadło go ogromne osłabienie. Zasnął…

Kiedy się obudził, słońce już miało się ku zachodowi. Woda rzeki stała się zielonawa, fiołkowa ze srebrnymi blaskami, las pachniał – Walczak przepłynął na brzeg i wdział ubranie. Zawrócił w stronę dworu, ale myśl o karierze, o wyjazdach, podróżach, triumfach nie odstępowała go na krok, szła z nim razem przez ten las rzadki, wysokopienny.

Porwał go szalony głód użycia. Wreszcie zaczął biec, żeby się wyładować, pędził przed siebie, jakby uciekając przed sobą…

Biegł tak ze dwa kilometry póki z wyczerpania nie ustał u stóp dużego dębu.

Wtulił twarz w wilgotne mchy. Wtem usłyszał głos z góry.

– Czy jest tam kto?

Chłopak, w zdumieniu, zadarł głowę. Na dębie, gdzieś bardzo wysoko, między gałęziami, widać było kształt ludzki. Głos ozwał się ponownie.

– Ratunku!

– Co tam?! – zawołał.

– Proszę mi pomóc zejść. Nie mogę zejść, dostałem zawrotu głowy. Walczak z łatwością wspiął się na drzewo i dotarłszy do połowy, odkrył… profesora, który siedząc okrakiem nieomal u szczytu, trzymał się kurczowo pnia.

Widok był tak groteskowy, że parsknął śmiechem.

– Już idę! – krzyknął.

– Prędzej, bo spadnę! Proszę mnie ratować!

Ale nie było to łatwe. Gałęzie były u szczytu tak cienkie, że pod ciężarem dwóch ludzi mogły się załamać. Wątły pień chwiał się niepokojąco – a do tego profesor uczepił się Walczaka obiema rękami, wpił mu paznokcie – ciało jego drżało. Chłopiec zaczął spuszczać go na dół, z gałęzi na gałąź, nie troszcząc się o ślady tej operacji na ubraniu delikwenta, który jęczał tylko:

– Aaa!

Upadłszy na mchy, przez parę minut nie mógł przyjść do siebie, aż wreszcie zawołał:

– Gdzie moja lorneta?

– Tu jest – odparł, zachodząc w głowę co mógł robić staruszek na drzewie z lornetą?

– Młodzieńcze – rzekł uroczyście profesor. – Gdyby nie pan, byłbym spadł, bo nie mogę znieść wysokości.

– To po cóż pan wyłaził? – zapytał z głupia frant Walczak. – Zamek pan chciał obejrzeć? – domyślił się nagle.

Idąc za wzrokiem profesora, ujrzał poczynające się za lasem bagna, a dalej w odległości paru kilometrów spiętrzoną masę murów i dwie narożne wieże, nad którymi górował główny korpus zamkowy o spadzistym dachu. Mniej więcej ze środka zabudowań wystrzelała ta największa wieża, czworoboczna, którą już poprzednio widział, gdy jechali ze stacji. Tu i ówdzie rysowały się czarne otwory wąskich okien, wyszczerbione, surowe mury tchnęły wyniosłą, martwą samotnością. Zamek z bliska wyglądał potężniej jeszcze i jakoś’ bardziej fantastycznie… – Hm… między innymi… – powiedział profesor ostrożnie. – Miedzy innymi chciałem obejrzeć zamek. A pan skąd się wziął tutaj?

– Ja byłem w lesie i zabłądziłem. Profesor przyglądał mu się badawczo.

– Pan tu jest obcy – rzekł, jakby zastanawiając się nad czymś. Walczaka śmieszyła jego zmarszczona czerstwa twarzyczka, w wiecznym ruchu.

– Młodzieńcze – rzekł wreszcie uczony – przede wszystkim wiedz, że znam się na ludziach i dość mi spojrzeć na ciebie, żeby wiedzieć, z kim mam do czynienia. Charakter człowieka jest wypisany na jego konstytucji cielesnej – oczy wiście, jeśli ktoś’ umie czytać. Jesteś typem o wiele bardziej niebezpiecznym, niż się na pozór wydaje, a wiesz skąd wyprowadzam takie wnioski? O, tutaj – dotknął palcami jego twarzy – połączenie tych kości policzkowych z wykrojem ust, kombinacja nosa i oczu. Uważaj, bo jeśli nie zdołasz opanować swoich namiętności, dostaniesz się na manowce, z których, hm… Nie o to idzie. Zdaje mi się, że masz naturę gwałtowną, ale prawą. No, więc jestem gotów przypuścić cię do pewnej tajemnicy, pod warunkiem oczywiście, że nie piśniesz nikomu ani słówka. Chciałbym dostać się do zamku i jeśli mi to ułatwisz, wynagrodzę cię.

– A to do zamku nie można wejść?

– Właśnie, że nie! O to idzie, że nie! – krzyknął z pasją. – Stary książę jest wariat, jego ojciec też był wariat, a jego dziadek też był wariat. Od stu lat nikt nie może dostać się do tego zamku, tym bardziej, że… że sekretarze niechętnie odnoszą się do ludzi, którzy… Chciałem tam wejść normalnie przez bramę, ale zamknięta na cztery spusty, a przez otwór wyjrzał do mnie stary sługus zupełny sklerotyk i wybełkotał, że książę zakazał wpuszczać. W całym tym gmachu mieszka tylko trzech ludzi – książę, sekretarz i ten sługus, nikogo więcej. Reszta służby nie ma wstępu do środka i gnieździ się w tych szpetnych chałupinach, tam na lewo. Nikogo nie wpuszczają, a ja musze się dostać – muszę, choćby mnie mieli zaszczuć psami.

– Po co to panu? – Walczak z zainteresowaniem przypatrywał się furii staruszka. Ten skrzywił się i spojrzał na niego z pogardą.