Выбрать главу

Gdzieś daleko zalśniło światełko. Stawało się coraz większe i wyrazistsze. Poznała, że to wielobarwny witraż, jakie czasem spotyka się w korytarzach starych klasztorów. Przypadkowa mozaika kolorowych szybek, bez ładu i składu sklecona.

Coś tam miała zobaczyć przez barwne szkiełka. Ale rysunek witrażu poruszał się, linie wiły się i gmatwały jak węże. Na próżno wytężała wzrok.

Wtedy przekonała się, że nie śpi.

Chciała rozbić witraż, ale poczuła, że nie może dźwignąć rąk.

Trzymała je tak samo przy twarzy i oczach jak przed chwilą, gdy klękała do modlitwy. Palce jej pulsowały ciepłą krwią, lepiąc się do mokrych od łez policzków. Między palcami wyraźnie widziała światło. Tyle że wielobarwne, nie jednostajne – jak przedtem.

Na pewno nie spała! Słyszała nawet swój własny oddech, przyśpieszony.przerywany czasem spazmatycznym westchnieniem.

A przecież niezdolna była do żadnego ruchu. Niby sparaliżowana.

Ktoś kto był przy niej – nikt inny – zlitował się wreszcie, gdy tak pasowała się z niemocą. Popchnął zapewne okienko, bo kolorowe, pogmatwane szkiełka znikły.

Zajrzała przez wąski otwór w grubym murze. Wiedziała, że zobaczy tam coś złego, coś strasznego. Skupiła wszystkie siły, żeby przezwyciężyć lęk. Bo musiała, za wszelką cenę musiała wreszcie zobaczyć, co się tam kryło.

Widziała jak przez gęstą zasłonę. Dziwnie wyglądał ten obraz. Jakby patrzyła z dołu, czy z góry, niezwyczajnie.

Tak, z dołu. Po białej komnatce snuły się cienie jakichś ludzi, w dziwnych skrótach. Stąpały wielkie stopy długich nóg. Korpusy wydawały się maleńkie, głowy jakby nie istniały.

Jedno z widm zbliżało się do Maji. Schyliło się ku niej. Widziała przez zasłonę zarys twarzy, niby znajomej a przecież tak zmienionej, że dreszcz ją przeszył. (Nie, przez sen nie czułaby dreszczu.)

Kto to był?… Na pewno Leszczuk. Kogóż innego spodziewała się tu zobaczyć? Oczy wysadzone z orbit, o olbrzymich, białych gałkach, jak u topielca. Sina, obrzękła twarz, rozpuchnięte, czarne jak żelazo wargi.

Koszmar.

Dwie olbrzymie dłonie sięgały ku Maji. Palce zakrzywione jak szpony kurczyły się i rozginały drapieżnie. Ale nie zdołały chwycić. Napotkały białą zasłonę. Uwikłały się w nią pazurami. Targały ją, szarpały – nie mogły zerwać.

Raptem w wysadzonych ślepiach błysnął strach obłędny. Szpony cofnęły się. Jedna dłoń, lewa, porwała za gardło, zdusiła, aż czarne wargi rozwarły się w okropnym skurczu, odsłaniając zęby. Druga ręka trzepotała w powietrzu, jak skrzydło postrzelonego ptaka.

Widmo zachwiało się. Chwilę słaniało bezwładnie, i nagle runęło twarzą ku Maji.

Usłyszała słaby, zdławiony okrzyk. Jej własny głos. W tym głosie jednak więcej było zdziwienia niż trwogi. Bo w tej chwili poznała, że upiorne widmo to nie był Leszczuk.

Ktoś znajomy. Kto?… Na Boga, kto to był?…

Ależ to Handrycz!… Na pewno Handrycz.

Majak przepadł. A przecież twarz widma tkwiła jeszcze w pamięci Maji. Nie mogła się omylić, choć rysy tak straszliwie były zmienione.

Sczezł nagle cały ten dziwny obraz. Zasłona, biała izba, cienie ludzkie… Tylko wspomnienie twarzy Handrycza nie chciało minąć.

Skąd tu się wziął Handrycz?

Trwała ciągle w tym samym stanie pólsnu, lecz świadomie nie chciała się z niego wyrywać. Dręczyła ją niezaspokojona ciekawość. Czekała – czy na nowo nic zacznie się snuć przed nią dalszy ciąg wizji, który coś wyjaśni, coś potrafi dopowiedzieć.

Kto ją, Maję, prowadził w te korytarze? Po co ukazał jej ową komnatę, też przecież znaną skądś, jak znana była twarz Handrycza?

Lecz pod zamkniętymi powiekami nic już nie chciało się jawić. Wracała za to zupełna świadomość miejsca i czasu. Minął bezwład ciała. Obudził się za to ból w zmęczonych kolanach i zaciśniętych mocno palcach. Myśl rozbudzona zupełnie na nowo zaczynała pracować, coraz niespokojniejsza.

Jeśli wszystko to nie było snem, co znaczyła ta wizja? Skąd przyszła do niej?… Strzępy wspomnień nie mogły się układać tak konsekwentnie. Zresztą jakie wspomnienia?… Korytarz podziemny wiodący na zamek, izba kiedyś już we śnie oglądana, twarz Handrycza? Dlaczego właśnie Handrycza, a nie Leszczuka? Dlaczego widmo dusiło się własną ręką? Tak, lewą ręką?

Ileż dałaby za to, by znalazł się przy niej ktoś, kto by jej pomógł zrozumieć to wszystko. Sama na próżno siliła się rozwiązać zagadkę.

Zmęczenie, wyczerpanie nerwowe, to mogłoby usprawiedliwiać sen i majaki senne. Ale przecież nie spała… Czyżby to było przeczucie, ukształtowane w wizję, podsunięte rozgorączkowaną imaginacją?… Co mieściło się za tym?…

– A Leszczuka tam nie było! – stwierdziła w duchu ze zdziwieniem. – Czy to dobrze, czy źle?… Czy już go nie było, czy w ogóle pozostał poza zasięgiem tych koszmarów?…

Nim zdołała wmówić w siebie spokój, wyperswadować sobie przywiązywanie wagi do przywidzeń – w głębi korytarza posłyszała ciche stąpania. Ktoś szedł ku niej.

– Pan Cholawicki przyjechał – usłyszała za sobą niepewny głos Marysi.

Zerwała się z klęczek. Czegóż on chciał? Przyjąć go czy nie przyjąć? Pomyślała jednak, iż może zaszło coś w zamku.

Przeprosił ją, że zjawia się o tak późnej godzinie, ale chciałby pomówić o ważnej sprawie.

Oczy świeciły mu się, jak w gorączce.

– Chodźmy do ogrodu – zaproponowała i oboje znaleźli się pośród wysokich drzew, zanurzonych w ciemnogranatowej przestrzeni niebios.

– Przede wszystkim chcę ci powiedzieć – mówił bezdźwięcznie sekretarz – że nie jestem już waszym wrogiem – twoim i Leszczuka. Ustępuję. Zmieniłem się bardzo od wczoraj. Zaraz się o tym przekonasz. Ale proszę o absolutną dyskrecję. Bardzo ważna wiadomość.

– Dobrze.

– Wiesz, co to jest – stara kuchnia na zamku i co się tam dzieje?

– Wiem.

– No więc posłuchaj. Nikt dotąd nie odważył się zostać tam na noc. Ja również do niedawna nie mogłem zdobyć się na to. Ale przedwczoraj zdobyłem się…

Odetchnął głęboko.

– Wiem już, co się tam dzieje z tym ręcznikiem – rzekł. – I specjalnie przybyłem, żeby ci to powiedzieć, gdyż… tam się odbywa coś w związku… z tobą.

Zadrżała. Z nią? Czy mówił prawdę? Ale skądże by mógł wiedzieć, że ona jest zamieszana w tę sprawę? Przecież, jeżeli nawet słyszał o chorobie Leszczuka, nie znał jej podłoża.

A może Skoliński się wygadał? Nie, to było niemożliwe. Zresztą dość było spojrzeć na niego. Jeżeli już przedtem Cholawicki przypominał widmo, to teraz wyglądał, jak sama śmierć. Poczuła dławienie w gardle.

– Co? – zdobyła się na pytanie. Ale on potrząsnął głową. – Nie mogę ci tego powtórzyć – szepnął. – To się nie da i… słowem, nie mogę. Nie pytaj nawet. Tylko tyle ci powiem, że to dotyczy ciebie i Leszczuka… Musisz sama iść i to zobaczyć!

– Ja sama?

– Ty, bo nikt oprócz ciebie tego nie zrozumie. Ciebie to dotyczy i jego. Słuchaj, co to znaczy?! Czy to być może, że ty… że on…

– Co?

– Nic! Nic! Idź sama. Zobaczysz. I musisz zaraz iść. Jeszcze dzisiaj. Od tego wszystko zależy! Jego życie i więcej niż życie!

– Ale o co chodzi?

– Nie pytaj! Ale jeśli nie pójdziesz zaraz, nie uratujecie go!

Maja przerzuciła się z nieufności w grozę, we wściekłość, w bezsilność… Nie wierzyła Cholawickiemu. Wyczuwała jakiś podstęp. Skądże on znowu, jako anioł stróż jej i Leszczuka? Znała jego zazdrość. Ale jednak skąd on to wszystko mógł wiedzieć? A może umyślnie chce ją skusić do tej izby? Lecz jeśli mówił prawdę?…