Jego zagadkowe, niejasne słowa doprowadzały ją do obłędu! Wzmagały jej niepewność!
I zrozumiała, że musi pójść i zobaczyć co się tam dzieje. Póki nie będzie wiedzieć, nie odzyska ani na chwilę pewności siebie i spokoju.
I ona i Leszczuk będą niewolnikami tej tajemnicy, niewolnikami każdego, kto ich zechce tym szantażować, niewolnikami wreszcie własnej swojej rozszalał fantazji.
Będą się bali siebie. Nie będą niczego pewni.
Jeżeli i poprzednio nieufność zabijała w nich miłość, to cóż dopiero teraz, kiedy już naprawdę, nie wiedzieli zupełnie, kim są.
Więc pójść zobaczyć i wiedzieć wreszcie, co to jest – tak, dopiero wtedy będzie mogła ratować siebie i jego!
Lecz jeśli Cholawicki umyślnie ją wciąga? Może ujrzy tam rzeczy.których nie wytrzyma?
A może nic tam nie ma, tylko wzgardzony narzeczony przygotowuje zemstą? Dość było spojrzeć na niego, na jego błędne oczy i twarz…
– Czy chcesz zaraz tam ze mną iść?
– Tak, zaraz. Najwyższy czas. Jutro już może być za późno. Uśmiechnęła się.
– Czy tak? No, dobrze. Jedźmy. Poszła wziąć okrycie.
A kiedy znalazła się sama w swoim pokoju jeszcze raz przeżyła chwilę okropnej trwogi.
Oparła czoło o ścianę – zdawało się jej, że zemdleje.
Ale przemogła się. Świadomość, że musi ratować Leszczuka, że się poświęca dla niego, dodała jej sił.
– Już jestem gotowa – rzekła, zstępując ze schodów, do Cholawickiego, który oczekiwał na nią ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Przez całą drogę nie odezwali się do siebie ani słowem.
I Maja z każdym uderzeniem kopyt końskich zyskiwała pewność, że on jej źle życzy i przygotowuje zemstę.
Ale dość już miała tego wszystkiego!
Nie mogła już dłużej bać się tej komnaty – być od niej zależną – nie wiedzieć nic, żyć, jak we mgle, w tumanie.
Zobaczyć! Przekonać się! Sprawdzić! Wiedzieć coś wreszcie!
A jej osobiste losy były już dla niej obojętne. Za wiele wycierpiała.
Maja zrozumiała, iż w życiu bywają momenty, kiedy człowiek musi zdobyć się na absolutną śmiałość i absolutne ryzyko, jeżeli chce uratować swoją godność i człowieczeństwo.
– Tędy – rzekł Cholawicki, wiodąc ją poprzez komnaty. Otworzył ciężkie, okute drzwi i poświecił latarką.
– Tutaj. Podniosła głowę.
Ujrzała białą izbę – tę samą, którą oglądała w snach. Na wieszaku – zżółkły, zakurzony ręcznik. Aha, to on. Tak, drżał trochę… bardzo nieznacznie…
– Dobrze – powiedziała. Dźwięk jej głosu zdziwił ją.
A Cholawicki ujął ją za ramiona.
– Zostań tutaj – rzekł. – Usiądź sobie tu na łóżku – i czekaj. No i – żegnaj.
Zniżył głos.
– Nie wytrzymasz tego – szepnął. – Nie wytrzymasz!
I twarz jego skurczyła się w przeraźliwą, złowrogą maskę.
Chciała go odepchnąć. Ale on pchnął ją z całej siły na łóżko, wypadł z komnaty, zatrzasnął ciężkie drzwi i zamknął na klucz. Nie próbowała nawet ich otwierać.
Absolutna ciemność zaległa izbę. A Cholawicki przez drzwi mówił do niej:
– Jeszcze tu jestem. Ale za chwilę odejdę. Pójdę sobie i zostaniesz sama. A wtedy zobaczysz – zobaczysz coś takiego, że nie wytrzymasz! Jeżeli przedtem jeszcze nie oszalejesz ze strachu. No, już odchodzę. Zostawiam cię… Kroki jego ucichły.
Rozdział XXI
Hińcz pobiegł na górę do Leszczuka.
– Czy pan nie wie co się stało z panną Mają?
– Dlaczego?
– Był tu Cholawicki. Podobno wyjechała z nim.
Był tak zaniepokojony tym wyjazdem, że nie liczył się już zupełnie z wrażeniem Jakie to może wywołać na Leszczuku. Podejrzewał Cholawickiego o najgorsze rzeczy.
– Nic nie wiem – mruknął apatycznie Leszczuk.
Zdawało się, iż nic nie jest w stanie wytrącić go z jego trwożnego oczekiwania.
Hińcz nie słuchał więcej. Zawołał Marysię.
– Czy tu jest jaka broń?
– Jest rewolwer po naszym panu nieboszczyku i dubeltówka.
– Niech Marysia mi przyniesie, tylko żeby pani nie widziała. I naboje. Konie podjechały pod ganek i goście pensjonatowi mieli już siadać, gdy naraz wskoczył do powozu jasnowidz z dubeltówką i rewolwerem i, zanim Wyciskówna z doktorową mogły się zorientować, wyrzucił ich walizki.
– Jazda! – krzyknął na furmana. – Na zamek! Dwadzieścia złotych na piwo, jeżeli będziemy tam za pół godziny!
Ruszyli. Ale w tej chwili dopadł powozu Handrycz i wskoczył na stopień.
– Ja tu czekam na pana. Mam coś powiedzieć! Już ze dwie godziny czekam!
– Siadajcie! – rzekł Hińcz. – Powiecie mi w drodze. Spieszę się.
– Dokąd pan jedzie?
– Na zamek!
– A to i dobrze, bo mnie właśnie coś z tym zamkiem po głowie chodzi. Powoli wyłożył Hińczowi w jakiej sprawie przyszedł.
Odkąd ten pan zaczął się napierać do niego, ciągle mu się coś marzy i marzy… Jakby mu się coś chciało przypomnieć, a nie mogło. Zgłupiał, czy jak?
I właśnie coś wspólnego z zamkiem. Ale nic nie może sobie przypomnieć.
Powiedział żonie, to go sklęła i do roboty zapędziła, ale on postanowił pójść do Połyki i poradzić się, bo cościś w tym wszystkim jest…
– Słuchajcie no, czy wy jesteście mańkutem? – zapytał nieoczekiwanie jasnowidz.
– Jak?
– No, czy posługujecie się lepiej lewą ręką?
– A tak, u mnie lewa lepiej chodzi niż prawa.
Handrycz był nieco zdziwiony tym pytaniem. Ale Hińcz nic nie odrzekł. Dojeżdżali już do zamku. Zanim jednak powóz zajechał przed bramę zamkową, z cieniów nocy wyłoniły się dwie postacie – Skoliński i Grzegorz.
– Nie ma wątpliwości – mówił profesor – ona pojechała z nim na zamek. Chłopi ich widzieli. Ale bramę zamknął! Nie można się dostać do środka.
– Chodźmy podziemnym przejściem.
– To za daleko. A zresztą on na pewno zabezpieczył się z tamtej strony. Stanęli bezradni. Wtem z okna narożnej baszty rozległ się głos sekretarza.
– Panowie z wizytą? Śmiał się. Był uszczypliwy!
– Czy panna Maja jest na zamku?
– Jakby pan zgadł!
– Pragnę się z nią rozmówić – bezzwłocznie.
– To niemożliwe! Panna Maja bawi w tej chwili w starej kuchni! Na własne żądanie! Postanowiła zbadać co się tam dzieje i prosiła, aby jej nie przeszkadzano! Przykro mi, ale nie mogę panów wpuścić.
– Chcę się rozmówić z księciem.
– Książę śpi.
– Niech pan otworzy, bo wywalimy bramę.
– Ach, więc do tego doszło! Niestety! Panna Maja przybyła tu dobrowolnie i jak powiedziałem nie życzy sobie, aby jej przeszkadzano. A do zamku nie mogę panów wpuścić, gdyż książę zabronił.
– Chcę się rozmówić z księciem.
– Najchętniej! Książę sam się z panami rozmówi.
Jakoż po chwili w oknie ukazał się książę.
– Proszę odejść! – krzyczał staruszek, machając rękami. – Nie wpuszczam nikogo! Zabraniam! To mój zamek! Precz! Precz! Profesor wystąpił naprzód.
– Książę! – zawołał. – Przecież to ja jestem! Gość księcia! Mieszkam stale na zamku! Proszę mnie wpuścić.
Ale starzec jakby zupełnie odmieniony nie przestawał wymachiwać rękami.
– Precz! Precz! Nie pozwalam!
– Franio zakazał! – krzyknął naraz, jak w ekstazie. – Franio!! Nie wolno nikogo wpuszczać!!
Jego siwiuteńka, ptasia głowa znikła. Zdawało się, iż osunął się na podłogę. Zastąpił go Cholawicki.
– Panowie widzą, iż wola księcia jest kategoryczna – rzekł urzędowo.