Czuła, że słabnie. Na próżno powtarzała sobie, że dobrowolnie przyszła, że przezwycięży zwierzęcy lęk, że los jej i Leszczuka od tego przezwyciężenia zależy.
W ciemnościach – zamiast odzyskiwać siły, słabła – i już czuła drżenie muskułów twarzy, zimno potu na czole i nadchodzącą, śmiertelną panikę. Trzymała się resztą ambicji.
Nie, nie ulegnie. Nie podda się. Nie da się temu w kącie, ruszającemu się… Ale zęby zaczęły jej dzwonić. A konwulsyjny ruch na pewno wzrastał.
– Boże! Boże!
Wtem usłyszała, że Cholawicki nadchodzi – ale krok jego był ciężki, i mówił coś. Do siebie?
Drzwi się otworzyły. Rzuciła się do nich.
Gotowa była błagać Cholawickiego, by ją puścił.
Lecz coś uderzyło ją mocno i padło na podłogę, a gdy w przerażeniu cofnęła się, sekretarz zatrzasnął drzwi.
– Masz gościa! Bawcie się dobrze! – tyle tylko powiedział i znowu – kroki jego ucichły.
Nie śmiała się odezwać. Aż wreszcie usłyszała urywany Jakby zachłystujący się głos Leszczuka.
– To ja.
Najwyższym wysiłkiem woli wyszeptała zdumiona:
– Skąd?!
– Proszę mnie rozwiązać – usłyszała zamiast odpowiedzi.
Nachyliła się nad nim i gdy pracowała nad rozluźnieniem więzów, szeptem wytłumaczył jej, co się stało i dlaczego dał się związać Cholawickiemu.
Maji zdawało się, że tu nie wolno mówić – że głos ludzki narusza coś w tej komnacie – i prowokuje…
I z jednej strony obecność Leszczuka wyrwała ją z panicznego odrętwienia, by ła czymś ludzkim i kojącym w tym nieludzkim miejscu. A z drugiej, kiedy tak stała przy nim w ciemnościach, nie miała najmniejszej gwarancji, czy on nie oszaleje ze strachu, nie rzuci się, nie zrobi czegoś, nie dostanie ataku – i to jeszcze podwajało grozę.
Jeżeli ona się bała, to cóż dopiero on!
Nie widziała go. Nie mogła sprawdzić, jaki on jest w tej chwili.
Milczeli.
– Czy to tam? – zapytał naraz. – W której stronie? Tam?
Ujął ją za rękę i wskazał kierunek.
– Tak.
– Rusza się?
– Rusza.
Trwali w milczeniu. I znowu bezbrzeżny wstręt, zgroza, szał wzrastający w ciszy, ruch konwulsyjny. Maja myślała, że teraz, teraz się zacznie, kiedy on tu jest, między nimi musi, musi się zrobić coś, już nie ma rady! I obecność jego w ciemnościach zamiast ją uspokajać, jeszcze bardziej przerażała.
Czyż lada chwila nie ogarnie go szał i nie pocznie się coś okropnego? Takie widać było przeznaczenie!
Wtulona w kąt nie śmiała się ruszyć. Czekała.
I nie mogła zdobyć się na żadne pytanie, gdyż miała pewność, że dosłyszy w jego odpowiedzi akcent przerażenia – a wówczas sama nie wytrzyma i runie w strach głową naprzód!
Była pewna, że on nie może się ruszyć, nie może mówić ze strachu.
Wtem usłyszała:
– No i co? Nic nie ma? A ja myślałem, że tu naprawdę coś się odbywa?
Schwyciła go kurczowo za rękę.
– Nie czuje pan… Że to się rusza? Rusza?
Roześmiał się.
– Nic nie czuję! To się pani zdaje! Co się ma ruszać! Jeżeli pani chce, to ja wyrzucę za okno tę ścierkę i tyle!
Czy oszalał? Czy zapomniał gdzie się znajduje? Maji jego ton wydał się – niemożliwy, nieprawdopodobny.
– Cicho!
Lecz on uczynił kilka kroków w głąb komnaty.
Maji serce przestało bić!
Teraz! Jeżeli on dotknie tego! Musi coś się stać! Niech nie dotyka!
Miała wrażenie, że coś trzaśnie – jęknie – coś nagle wystąpi na jaw…
On zaś ruszał się w tym kącie.
I gwizdał!
Poświstywał przez zęby.
– Nie mogę namacać. Aha, już mam! Na kołku wisi? Zwykły ręcznik i tyle! Zawracanie głowy. No, won!
Ujrzała jego sylwetkę na tle okna – i ruch ręki, którą wyrzucał ręcznik. A włosy jego wydały jej się dziwne.
– Już po strachu! A jeśliby ten Cholawicki do nas się przyplątał, to mu mordę zbiję. Musimy tu posiedzieć do rana, a potem…
Nie dokończył.
Blat pieca kuchennego pod ścianą uniósł się, wyrwany, i z łoskotem trzasnął o kamienną podłogę. Coś rozsadziło piec.
Krzyknęła.
A tam w piecu coś grzebało się, ruszało i dyszało – jakaś masa.
Aż wreszcie niewyraźne światło zapałki zalało izbę.
W tym świetle ujrzała wysoką, charaktery styczną postać Handrycza, który gramolił się powoli na ruinach pieca.
Chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili z głębi zamku rozległy się strzały.
– Uciekajcie tędy! – krzyknął chłop – tu jest przejście! Żywo!
I podczas gdy Maja i Leszczuk niknęli w czeluściach pieca, on stał i rozglądał się naokoło z twarzą skupioną i żałosną.
– Ja tu już byłem – szepnął.
– A zatem – mówił Hińcz, wchodząc wraz z profesorem Skolińskim do starej kuchni – możemy odtworzyć sobie mniej więcej tragedie, która tu ongiś miała miejsce.
Było jasno. Za oknem świergotały ptaszki. Izba pozbawiona ręcznika wyglądała pogodnie i przyjemnie.
– Wyobraźmy sobie – ciągnął dalej jasnowidz – dzieje tej ostatniej nocy, kiedy to Franio doszedł do kresu wściekłości.
Książę jak zawsze przyszedł pod drzwi i błagał o zmiłowanie. Franio odpowiedział szyderstwem.
– Ja ci przebaczę! – wołał, pociągając palcem po gardle, co miało znaczyć, iż zarżnie siebie i ojca.
Widzi pan tę szparę w drzwiach? Przez tę szparę książę ujrzał ruch Frania.
Po czym w przystępie furii nieszczęsny chłopak porwał ręcznik i zadusił się, wpychając go sobie w usta i okręcając na szyi. Książę zemdlał. A kiedy powrócił do przytomności, zastał już Frania bez życia.
Obaj nachylili się nad piecem.
– Tak – rzekł profesor – na dnie jest przebity otwór, rodzaj komina, który sięga aż do piwnic. Prawdopodobnie to jakaś nie dokończona przeróbka sprzed lat.
– Widzę to! – mówił Hińcz przymykając oczy. – Jak książę ocknąwszy się z omdlenia traci do reszty zmysły. Jak wpada do komnaty, nie wie, co zrobić z ciałem, chce ukryć przed sobą samym i przed innymi okropny fakt, wreszcie w pośpiechu, w obłąkaniu, wsadza ciało do pieca – i ciało zapada się aż na sam dół!
Profesor wysunął głowę z pieca.
– Aha! Teraz rozumiem, dlaczego urządził sobie tę kapliczkę w lochach. Było to miejsce, gdzie – według jego obliczeń – tkwiły ukochane zwłoki.
– Nie wiedział, iż komin ten łączy się z podziemnym przejściem, wychodzącym poza obręb zamku. Nie wiedział, że Franio nie udusił się, a tylko stracił przytomność.
Nie przyszło mu na myśl, że nikt w ten sposób nie mógłby się udusić. I wreszcie nie wiedział, że Franio, wydostawszy się z zamku, straci zupełnie pamięć wskutek szoku nerwowego.
– Dziwi mnie, że nikt z ludzi tutejszych w Handryczu nie rozpoznał Frania – rzekł profesor.
– Pytałem o to Handrycza – odparł Hińcz. – Opowiadał mi, jak ocknął się w Lublinie po paru tygodniach, chory na tyfus. Zaopiekowali się nim ludzie. Utratę pamięci przypisywał chorobie.
Tam spotkał się ze swoją obecną żoną. Powrócili tu dopiero po latach. W każdym razie ona jedna domyślała się, że mąż ma coś wspólnego z legendą o Franiu i z zamkiem, ale taiła to przed nim ze zrozumiałych powodów.
A książę? Książę, chwytając się ślepo ostatniej nadziei – jak to czynią szaleńcy – wmówił w siebie, że ten okrutny gest Frania był znakiem przebaczenia! Ciągle oczekiwał, że Franio przebaczy mu jak zapowiedział. I
– Więc Cholawicki siedział tu całą noc i nic nie zobaczył. Skąd w takim razie dowiedział się o znaku?