Выбрать главу

– Co tu dużo gadać! Pan byś tego nie zrozumiał, choćbym tłumaczył sto lat! Młodzieńcze, jeśli mnie nie mylą moje przeczucia, moje podejrzenia, wnioski i poszlaki, na jakie wpadłem przy pewnych badaniach, to ten zamek w środku jest bezcennym skarbem, jedynym na całą Polskę, kopalnią, uważasz, kopalnią cudów! To jest wyjątek! Unikat! Rewelacja!…

Zasapał się…

– Uważasz pan, na zewnątrz te mury mają charakter czysto obronny. Ten zamek nie był stawiany od parady, więc od zewnątrz to jest starożytna twierdza, surowa, wojenna… I ja sam myślałem całe życie, że zamek w Mysłoczy nie wyróżnia się niczym specjalnym, prócz starości – bo trzeba wiedzieć, że to skrzydło północne ma blisko sześćset lat. Tymczasem pewnego razu w jednej bibliotece rzymskiej wpadłem na korespondencje z Polski nuncjusza Almariego z XVII wieku. Okazało się, że nuncjusz zwiedzał Polskę i miedzy innymi bawił w gości nie u księcia Holszańskiego z Mysłoczy. Otóż Almari pisząc o zamku, nadmienia o wspaniałych malaturach, jakie tam widział. To mnie zastanowiło, ale byłbym przegapił całą sprawę, bo pomyślałem, że Włoch, panie święty, pochlebia się ma gnatowi – gdy w aktach familii Radziwiłłów, blisko spokrewnionych z Holszańskimi, znalazłem również przypadkiem dokument, datowany z Mysłoczy, z wieku XVII, zatytułowany „Rejestr sum wypłaconych” i czytam.panie święty, takie pozycje. Malarzowi za odświeżenie dwóch plafonów starożytnych przez Dolabellę malowanych… Poprawienie i ozdobienie dwóch obrazów Jordaensa… z których jeden wyobraża Adoracje, a drugi Ceres. Kiedym to przeczy tał, mówię ci, aż mnie zatknęło… No, nie będę ci tłumaczył, bo i tak nie zrozumiesz! Jeszcze ci powiem tylko, że krzesła Gabrieli d’Estrelles, słynne krzesła, które dostała od kochanka swego, króla francuskiego Henryka IV, także figurowały w tym inwentarzu. A poza tym szafy Hugues Sambin’a! Uważasz! A tam było wymienione tylko to, co zostało poddane remontowi. Więc ileż jeszcze innych antyków kryją te mury! Co tam jest w środku! Jakie cuda! Jakie arcytwory pędzla i dłuta.

Profesor, który przed chwilą Walczakowi wyrzucał namiętność, teraz sam stał się pastwą namiętności. Był bliski płaczu. Namiętność starcza i namiętność młodzieńcza zajrzały sobie w oczy, niezdolne się zrozumieć, każda żyjąca sobą, roztargnione…

– O! – zawołał profesor. – Muszę to zobaczyć, muszę tego dotknąć, muszę się przekonać, co tam może być w środku. Przecież to wszystko się marnuje, psuje z każdą minutą… Trzeba ratować!

– Ile też może być wart taki obraz? – zapytał Walczak.

– Śmieszne pytanie! – huknął. – Takich rzeczy nie ocenia się na pieniądze. Ale ci powiem. Jeden taki obrazek może być wart nawet milion!

– I to nikt nie wie, że tam się znajduje tyle kosztowności?

– Otóż to mnie zdumiewa! Jakim sposobem w Polsce zachowała się taka oaza, rezerwat przez nikogo nie odkryty. Ale zrozumiałem, kiedym się dowiedział, że od stu pięćdziesięciu lat żadna istota cywilizowana nie była wpuszczana za bramę zamku; bo ostatnie trzy pokolenia tej rodziny to byli pijacy, karciarze, kobieciarze, ludzie nie mający pojęcia o tym, co posiadają, niezdolni odróżnić renesansu od gotyku. A dawniej któryż z tych panów miał najlżejsze chociażby wyobrażenie o sztuce? Arcydzieła przechodziły z ojca na syna, i tak się do nich przyzwyczaili, że w końcu przestali zwracać na nie uwagę. A zawsze znajdą się sekretarze – którzy nie bez powodu ludziom kompetentnym odmówią prawa wstępu pod pozorem, że… książę stanowczo zabronił!

Ściszył głos i zaczął mrugać na Walczaka, a po chwili wykrzyknął:

– Gdzie moja lorneta?

– To zdaje się ten pan Cholawicki jest sekretarzem księcia – rzekł Walczak, ślizgając się wzrokiem po majestatycznej rezydencji.

Już zaczynały wstawać u podnóża zamku białawe opary, wskutek czego mury wydały się wyższe. W dali niebo barwiło się ostatnimi promieniami słońca, a dołem zbliżała się gęsta ciemność.

Chłopak westchnął i nie wiadomo czemu znowu przywaliło go uczucie smutku.

– Pan Cholawicki, sekretarz, kuzyn, administrator, pełnomocnik, powiernik, domownik i zarządca dóbr! – wyrecytował z przekąsem profesor. – Typowy okaz wykwintnego ordynusa! Ordynus w skórze eleganta! Brutalny gładysz! Ha, a może tam nic nie ma, może wszystkie moje przypuszczenia są fałszywe – prze raził się i wytrzeszczył oczy na zamek, który oddalał się, urastał i roztapiał na po witanie nadchodzącej nocy.

Psy odezwały się z zabudowań, położonych na stoku wzgórza zamkowego. A powietrze nad rozlewiskami stawało się coraz gęstsze, cięższe, przesycone mgłą, lada moment gotowe zbić się w białawy tuman.

Przeraźliwa pustka okolicy, malaryczny, niezdrowy klimat, smutek i opuszczenie zarosłych trzcinami błot, gdzieniegdzie przerżniętych groblą – potęgowały jeszcze nastrój tragizmu i mistycznej tajemniczości starożytnego gniazda, siedziby kończącego się rodu dziwaków, wraz z zamkiem powoli staczającego się w ruinę i śmierć.

Walczak bal się coraz bardziej, nie wiadomo duchów, czy ciemności, czy jeszcze czegoś innego, co znienacka mogło podleźć mu pod nogi, lub wyskoczyć z mroku i z gąszczu. Miał on tę właściwość, że z radości nagle przechodził w żałość, a wtedy smutek i lęk brały go w posiadanie niepodzielnie. A profesor tymczasem nie odrywał wzroku od ciemniejącej budowli, jakby usiłując przebić opancerzenie murów.

Nagle światło błysnęło w jednym z podługowatych okienek narożnej baszty. Rzecz dziwna, to jedno jedyne wątłe, samotne światło przy całym ogromie budowli pogłębiło jeszcze wrażenie pustki – chłopca przebiegł dreszcz na myśl, że na sto kilkadziesiąt pokojów wypada tylko trzech ludzi, książę, sekretarz i kamerdyner, trzech ludzi snujących się po pustych, ciemnych, wilgotnych komnatach, pośród bogactw rozsypujących się w proch…

– W tym oknie zawsze się świeci – rzekł profesor. – To musi być pokój księcia. No, chodźmy, i tak spóźnimy się na kolacje. Stąd do dworu jest blisko cztery kilometry. Teraz rozumiesz pan – gestykulował, potykając się o kamienie – do czego potrzebna mi pańska pomoc. Na pewno jest jakieś inne wejście, nie tylko przez bramę; mam takie wrażenie, że od strony zachodniej mury są mocno nadwątlone a miejscami w ruinie. Ale cała trudność w tym, że nie można podejść zbyt blisko, bo zobaczono by z okien. Nie chcę wzbudzać podejrzeń. Dlatego, młodzieńcze musisz mi pomóc, za co zresztą zostaniesz wynagrodzony. Trzeba, abyś podszedł do zamku nocą pod osłoną tych mgieł i spenetrował dobrze, którędy można się dostać. Następnej nocy pójdziemy razem i Jeżeli się uda, dokonam dyskretnej inspekcji tej rupieciarni. Przynajmniej będę wiedział, czy warto czynić dalsze zabiegi.

– A jeżeli nas złapią?

– Tfy! – rzekł staruszek. – Tchórz cię oblatuje?

Chłopak z ukosa przyjrzał się profesorowi, który dzielnie dreptał obok niego.

Ale nie brał jego propozycji zbyt poważnie. Nie miało sensu dla niego wdawać się w podobną kombinację – przecież gdyby go złapali, skompromitowałby się na amen i przepadłyby jego plany tenisowe.

Jeżeli nie odmówił od razu to tylko dlatego, że czuł do profesora jakąś sympatię, a poza tym jego awanturniczą wyobraźnię podnieciły te opowiadania. Ba! gdyby nie tenis…

– Muszę jeszcze dziś wieczór pomówić z tą Mają – pomyślał. – Niech się dowiem, co ona myśli o mojej grze.

– Jeszcze pogadamy – powiedział do profesora, gdy kończyli zostawioną dla nich kolację.

Część towarzystwa grała w bridża w małym saloniku. Dochodził stamtąd głos chudej urzędniczki, która przeplatała licytacje, kwaśnymi uwagami na temat niewłaściwości podobnych zabaw, gdy może akurat w tej chwili ktoś nieuleczalnie chory kona w okropnych męczarniach Ud.