Miał odejść, kiedy Morosini straciwszy cierpliwość, chwycił awanturnika za poły szarej kurtki z zielonymi wyłogami, zmuszając go, by stanął z nim twarzą w twarz.
- Hola, mój chłopcze! Zaczyna mi pan grać na nerwach, więc ustalmy coś raz na zawsze! Nikomu nie zakłócam spokoju, zamierzam tylko spotkać się z panią von Adlerstein i chciałbym się dowiedzieć, co ma pan przeciw temu?
- Niech pan nie udaje niewiniątka! Nigdy nie chodziło panu o moją ciotkę Vivi, ale o mą kuzynkę Lizę! Więc niech pan przyjmie do wiadomości, że ja, Friedrich von Apfelgrüne*, mam zamiar się z nią ożenić i nie będę tolerować absztyfikantów kręcących się wokół niej! A teraz, proszę mnie puścić, bo jeszcze mnie pan udusi!
* Apfelgriine po niemiecku znaczy ..zielone jabłko" (przyp. red.).
- Wolnego, młody człowieku! Nie wypuszczę pana, póki mnie pan nie przeprosi! - huknął Morosini, jeszcze mocniej ściskając elegancika. - Nikt nie będzie mnie nazywać absztyfikantem!
- Ni... gdy! - zabulgotał młodzieniec.
- Puść go! - rzucił Adalbert, widząc, co się święci. - Tak ściskasz to zielone jabłko, że jeszcze dojrzeje za wcześnie!
Na odsiecz młodzianowi ruszył kamerdyner.
- Panie Fritz, proszę się opamiętać! Przecież sam pan wie, że panna Liza nie cierpi pańskiego sposobu traktowania jej przyjaciół powyżej dziesiątego roku życia. Co do Waszej Wysokości, niech pan raczy wypuścić pana Frit-za! Pani hrabina będzie bardzo niezadowolona, kiedy się dowie...
- Chodź tu do mnie, Fritz, i przestań błaznować! - huknęła stara dama, która ukazała się na schodach wsparta na lasce. - Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz? Proszę przyjąć, książę, moje przeprosiny i jego również! Ten młodzieniec traci rozum, kiedy tylko chodzi o kuzynkę.
Morosiniemu nie pozostało nic innego, jak wypuścić zdobycz, ukłonić się i zająć miejsce w aucie obok Adalberta, który ruszył tak gwałtownie, że spod kół posypał się żwir.
Przyjaciele jechali w stronę miasta w milczeniu, każdy zajęty swoimi myślami, wreszcie Adalbert mruknął:
- Wyobrażasz sobie, że Liza mogłaby zostać żoną tego chłystka?
- Ani trochę! - odparł zapalczywie Morosini. - Na szczęście Fritz należy do ludzi biorących pobożne życzenia za rzeczywistość! Ale coś mi się zdaje, że Liza bardzo cię interesuje? Cały czas myślisz tylko o niej, podczas gdy my ponieśliśmy właśnie sromotną klęskę.
- Tak, gdyż od tej chwili jest ona jedyną osobą, która może nas naprowadzić na ślad tajemniczej damy z opalem.
- Wszystko zepsułem! - rzucił wściekły Morosini. - Nie powinienem tak otwarcie atakować hrabiny. Teraz nigdy nam nie powie, gdzie się znajduje nasza droga Mina.
- Przestań ją tak nazywać! - przerwał Adal. - To nie do wytrzymania! A może babka wyjawi to przede mną? Na przykład jutro? Powiem jej, że wyjechałeś...
- Dlaczego nie? W naszej sytuacji... - Morosini wzruszył ramionami zniechęcony.
Tymczasem łaskawy los nieoczekiwanie zesłał im pomocnika.
Po ponurej kolacji złożonej z pstrągów spożytych w prawie pustej jadalni przyjaciele dla kurażu, po deszczu, który spadł po południu gnany przenikliwym wiatrem, udali się na coś mocniejszego do baru. Był on jedynym, nieco cieplejszym miejscem w hotelu. Czekała tam na nich niespodzianka: przy wysokim, mahoniowym kontuarze, ledwo utrzymując się na taborecie, młody Apfelgrime wylewał żale przed znudzonym barmanem.
- Żeby wysłać mnie do hotelu, mnie, wnuka... rodzonej siostry! Powiedzieć, że nie ma dla mnie miejsca, podczas gdy pod tym przeklętym dachem jest co najmniej... piętnaście pokoi! A ja przenoszę się do hotelu! Rozumiesz coś z tego, Wiktorze?
- Nie pierwszy raz się to panu przytrafia, panie Fritz. Zawsze kiedy willa Rudolfskrone jest pełna gości.
- Ale o to chodzi, że żadnych gości nie ma! Nie widziałem tam psa z kulawą nogą! Mojej kuzynki Lizy też nie ma... ale ciotka Vivi nie chce mnie widzieć na oczy. Gdybym tylko wiedział dlaczego. Nalej mi jeszcze jednego sznapsa, Wiktorze. To mi dobrze zrobi.
Przyjaciele zająwszy miejsca przy sąsiednim stoliku, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Obaj myśleli o tym samym: może należało pokręcić się wokół domu? Hrabina bała się czegoś lub kogoś, a mimo to przepędziła siostrzeńca, który mógł się jej przydać.
Ale ponieważ natychmiastowe wyjście mogło wzbudzić podejrzenia, zamówili jeszcze dwie wódki z wodą i usiedli wygodniej, nastawiając uszu na lamenty Fritza von Apfelgrüna, które z każdym sznapsem stawały się coraz bardziej bełkotliwe. W końcu nadeszło nieuniknione: Fritz padł na bar z głową ukrytą w dłoniach i zasnął.
- A niech to diabli...! - jęknął barman przez zaciśnięte zęby. - Będę musiał zanieść go do łóżka.
- Przyślemy panu portiera - rzucił Morosini, kładąc kilka monet na stoliku.
- Panowie już wychodzą?
- Idziemy odwiedzić przyjaciela...
- W takim razie, zaraz zamykam. Pewnie już nikt nie przyjdzie. Psa by nie wygonił w taką pogodę.
W rzeczy samej, znowu rozpadał się deszcz, bębniąc monotonnie o hotelowe markizy. Adalbert i Aldo udali się do pokoi, zabrali kaszkiety, płaszcze nieprzemakalne, a smokingi zamienili na wełniane swetry i flanelowe pan-talony. Tak zabezpieczeni przed pluchą zeszli do garażu i podnieśli dach w aucie.
- Przed nami długa droga - powiedział Vidal-Pellicorne. - Ukryjemy auto w jakimś gąszczu, a dalej pójdziemy na piechotę.
- Czy dobrze robimy, urządzając tę ekspedycję? - spytał Morosini. - Może ponosi nas wyobraźnia?
- Nie sądzę. Skoro hrabina wyekspediowała Fritza, który wygląda mi na poczciwca i ją lubi, to znaczy, że jego obecność jej w czymś przeszkadza. Musi na kogoś czekać. Dałbym się pokroić na kawałki, że mam rację.
Rozdział piąty
Wieczór pełen zdarzeń
Pokonując zbocze Jainzenberg, potężna limuzyna jadąca przed amilcarem zwolniła, a snopy jej świateł ślizgały się wolno po sosnach, jakby szukając drogi. Tknięty intuicją Adalbert zgasił reflektory i silnik, sam nie wiedząc dlaczego. Już po chwili się okazało, że miał rację. Wkrótce limuzyna wjechała w aleję prowadzącą do Rudolfskrone.
- Oto ten lub ci, na których czekała hrabina i powód, dla którego chciała zostać sama... - rzekł Morosini.
- Teraz my musimy znaleźć ustronne miejsce.
Adalbert ponownie włączył silnik i światła, co wystarczyło, by trafił na leśny trakt, przy którym wkrótce zatrzymał pojazd.
- No to w drogę! - rzucił Aldo, wyskakując z wozu.
Po niebie przepływały gęste, deszczowe chmury, ale było dość jasno; mężczyźni zaczęli biec, aż wreszcie ich oczom ukazał się niewielki pałacyk, czy może raczej ogromna willa, a przed jej drzwiami limuzyna widziana wcześniej na drodze.
W dwóch oknach salonu, w którym zostali przyjęci po południu, dostrzegli światło.
- Chyba nie będzie trudno się wspiąć - szepnął Adalbert - ale musimy zachować ostrożność. Podczas naszej poprzedniej wizyty słyszałem szczekanie psów.
- Tak, ale jeśli hrabina oczekiwała nocnych gości, z pewnością kazała je zaniknąć.
Główna aleja biegnąca przed domem przecinała na pół trawnik wysadzany cisami przyciętymi, naprzemiennie, w stożki i kule. Aldo i Adalbert obeszli go dookoła, zanim niepostrzeżenie dotarli do celu.
Pokonanie muru zbudowanego z wielkich, kamiennych bloków nie sprawiło większego trudu mężczyznom niestroniącym od sportu i ćwiczeń fizycznych. Pomagając sobie nawzajem, Aldo i Adalbert wspięli się bezszelestnie i weszli do loggi, gdzie światło padające z okien pozwalało poruszać się bez trudu wśród ustawionych tam mebli i roślin.