- Ja by chciał złożyć pana moje najuniżeńsze przeproszenie - powiedział do Morosiniego dość karkołomną i dziwną francuszczyzną, która wzbudziła najwyższy zachwyt Vidal-Pellicorne'a. - Ja być całkiem przykro, że tak strasznie obraziła pana, ale ja tracić moja głowa, kiedy chodzi o kuzynka Liza!
Młodzieniec był tak pełen dobrej woli, że aż prawie wzruszający. Aldo wstał i podał mu rękę. Być może tego chłopca zesłały im same niebiosa; przecież on musiał doskonale znać okolicę i jej mieszkańców, nie licząc znajomych ciotki Vivi.
- Niech pan o tym zapomni! Doprawdy, nic się nie stało...
- Wirklich... Wy nie mieć obrzydzenie na mnie?
- Ani trochę! Już o wszystkim zapomniałem. Czy zechce pan się do nas przysiąść? Przedstawiam panu wielkiego archeologa, pana Vidal-Pellicorne'a.
- Och, ja być taki szczęśliwy!
Dwaj kelnerzy donieśli niezbędne uzupełnienia zastawy i Fritz z radosną miną zasiadł do stołu. Zdawało się, że przyjmując tak uprzejmie jego przeprosiny, Aldo zdjął z młodzieńca wielki ciężar.
- A więc - powiedział po niemiecku, aby skłonić Frit-za do wysławiania się w rodzinnym języku - jest pan siostrzeńcem pani von Adlerstein?
- Nie, nie. ja nie jest siostrzeniec! - odparł Fritz po francusku, być może chcąc udowodnić talent do języków. - Ja być wnuk jej siostry.
- Jeśli dobrze pana zrozumiałem, jest pan narzeczonym kuzynki?
Pan Zielone Jabłko poczerwieniał jak burak.
- Ja tylko bardzo chcieć! Ale to nie być prawdziwa prawda. Rozumie pan - dodał, porzuciwszy język, który nie pozwalał mu na dokładny opis siły swych uczuć. - Liza i ja znamy się od dziecka, a ja od dziecka jestem w niej zakochany. To nawet bawiło rodzinę, która zawsze powtarzała, że jesteśmy narzeczonymi. Taka gra, ale ja nadal w nią gram.
- A ona?
- No cóż... - westchnął Fritz ogarnięty nagle melancholią - ona jest taka niezależna! Trudno się domyślić, kogo kocha, a kogo nie. Zapewne bardzo mnie lubi. Ale znacie ją, ponieważ powiedział pan Józefowi, że jest pan jej przyjacielem? - dodał z odrobiną urazy pan Zielone Jabłko, który może i był lekkoduchem, ale miał dobrą pamięć. Toteż Adalbert pośpiesznie dostarczył mu wszelkich niezbędnych zapewnień.
- Jesteśmy przyjaciółmi, ale nie bliskimi. Co do obecnego tu księcia Morosiniego, określenie znajomość wydaje mi się bardziej właściwe - dodał, spoglądając niewinnie i zarazem pytająco na przyjaciela. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek się przyjaźnili...
- Istotnie - potwierdził Aldo z równą dozą hipokryzji. -Bardzo mało znam pannę Kledermann.
- A przecież jest pan Włochem, na dodatek wenecjaninem, a Liza zawsze była zakochana w pańskim mieście. Podobno mieszkała tam potajemnie przez dwa lata...
- Przyznaję, że spotkałem ją dwa, może trzy razy na salonach...
- Ma pan więcej szczęścia niż ja. Do Zurychu, gdzie jest jej dom rodzinny, nigdy nie przyjeżdża.
- I myślał pan, że spotkają tutaj?
- Taką miałem nadzieję, gdyż na próżno szukałem jej w Wiedniu. Wie pan, od kiedy porzuciła swoje włoskie fantazje, często przyjeżdża do babki, którą bardzo kocha. A pan po co przybył do Rudolfskrone?
W jego głosie brzmiały resztki nieufności, toteż Adalbert puścił perskie oko do przyjaciela, dając mu do zrozumienia, że podejmuje się wyjaśnień. W zmyślaniu był niezrównany, a należało się dowiedzieć, czy Fritz wie coś, co mogłoby się im przydać.
- Pani von Adlerstein nic panu nie opowiedziała wczoraj wieczorem?
- Ona? Nic a nic! Była tak zła, kiedy mnie ujrzała, że wyrzuciła mnie za drzwi pod pretekstem, iż nie lubi, gdy się ją odwiedza bez uprzedzenia. Dlatego nie ośmielę się tam wrócić i to mnie martwi, gdyż chciałem ją o coś prosić...
- Mieszka pan w Wiedniu?
- Tak, z rodzicami - wyjaśnił Fritz. - Dzięki Bogu, są bardzo majętni, dzięki czemu mogę korzystać z wolności. Ale pomówmy raczej o panu!
Vidal-Pellicorne znalazł zgrabny sposób na połączenie rzeczywistości z fantazją: opowiedział, że jego przyjaciel
Morosini, ekspert od kamieni szlachetnych i kolekcjoner, interesujący się historią Habsburgów, zamierzał zebrać klejnoty koronne sprzedane w Genewie podczas wojny przez hrabiego Berchtolda. Zaproszony do Opery Wiedeńskiej przez przyjaciela, dostrzegł jeden z nich na szyi pewnej damy. Myśląc, że jest to hrabina von Adlerstein, ponieważ zajmowała jej lożę, od tej pory próbuje się z nią spotkać.
- Wie pan, jacy potrafią być kolekcjonerzy... - dodał z pobłażaniem. - Dostają małpiego rozumu, kiedy natrafią na rzecz, która się im podoba. Niestety, niepowodzenie na całej linii: dama z opery jest przyjaciółką pańskiej ciotki, która nie ukrywała przed nami, co o tym myśli. Właścicielka klejnotu uznałaby wszelką propozycję sprzedaży za nieprzyzwoitą. Nie chciała nawet podać nam jej nazwiska i adresu.
- To mnie wcale nie dziwi. Ciotka Vivi ma trudny charakter. Ale gdybym mógł wam w czymś pomóc, chętnie to uczynię, chociaż, muszę przyznać, nie bywam w operze... Ci wszyscy aktorzy, którzy biegają po scenie, wołając wielkimi głosami, że chcą umrzeć, lub siadają, równocześnie śpiewając, że trzeba uciekać, nudzą mnie śmiertelnie. A pana? Jeśli dobrze zrozumiałem, jest pan archeologiem?
- Głównie egiptologiem, ale od dłuższego czasu chciałem lepiej poznać starą cywilizację Hallstattu i dlatego przyjechałem tu z wizytą. Tak się złożyło, że w Salzburgu spotkałem księcia Morosiniego, więc przybyliśmy razem. Ale archeologia pewnie równie mało pana pociąga co opera? - dodał Adalbert z troską.
- Rzeczywiście, lecz muszę przyznać, że znam ten region jak mało kto! Mamy tu ruiny Hochadlerstein, starej osady zbudowanej na zboczach masywu górskiego Dachstein, wśród których często się bawiłem w czasie wakacji... kiedy byłem mały.
- Chyba nie mieszkał pan w ruinach? - zdziwił się Aldo, któremu przyszła do głowy pewna myśl.
- Oczywiście, że nie! Wynajmowaliśmy dom, moja matka bardzo lubi ten zakątek. Chętnie pokażę panu Hallstatt - dodał Fritz pod adresem Adalberta. - Zostanę tu jeszcze kilka dni, czekając, aż ciotce Vivi poprawi się humor. A ponieważ pewnie zostanie pan sam...
Zdecydowanie bardziej podobał mu się Vidal-Pellicorne i w jego glosie brzmiała nadzieja. A ponieważ był to chłopiec uczciwy i dobrze wychowany, złożył Morosiniemu stosowne przeprosiny, nie obdarzając go jednak zbyt wielką dozą sympatii. Aparycja przystojnego wenecjanina była tu nie do przecenienia.
- Dlaczego miałby zostać sam?
- Pan wyjedzie, ponieważ nie udało się panu załatwić sprawy. Ja pana zastąpić! - podsumował radośnie, wracając do malowniczej francuszczyzny. - Dzięki temu ja robić duży postęp na język!
- Ze mną pan robić jeszcze większy postęp! - skomentował kwaśno Morosini.
- Och, to pan zostać? - zmartwił się Zielone Jabłko.
- Na Boga, tak! Niech pan sobie wystawi, że Habsburgowie pasjonują mnie do tego stopnia, iż zamierzam napisać książkę na temat życia codziennego w Bad Ischi za czasów Franciszka Józefa - oznajmił, obserwując z rozbawieniem zawód malujący się coraz wyraźniej na twarzy młodziana. - A teraz chciałbym przejść się po mieście. I nie mam nic przeciwko temu, żebyście we dwóch ruszyli na przechadzkę po okolicy.
- To bardzo dobry idea! - krzyknął Fritz uradowany. -Ja wsiąść do mała, czerwona auto! Ale ja pana ostrzegać: droga nie idzie aż do Hallstatt, trzeba iść na noga albo pływać na statek!
- Zobaczymy - rozeźlił się Adalbert, którego spojrzenie wyraźnie mówiło, co myśli o pomysłach Aida. - To o której się widzimy?
- Może przy kolacji. Po tym wszystkim, co przed chwilą pochłonąłeś, chyba nie masz zamiaru jeść obiadu?