Osobliwa para wyszła z salonu, a że często do sceny dramatycznej wmiesza się element burleski, Aldo mimochodem usłyszał, jak Fritz mruczy pod nosem:
- Zimny karp nic niewart! Czy mogłabyś, ciociu Vivi, poprosić, aby go odgrzano?
Aldo ugryzł się w język, żeby się nie roześmiać. Po wejściu do pokoju Elza usiadła w pobliżu bukietu białych róż i drżącą dłonią jęła pieścić ich delikatne płatki.
- Szkoda, że nie są przeznaczone dla mnie - westchnęła.
- Zgodnie ze zwyczajem, bukiet kwiatów posyła się damie, która nas zaprosiła - odparł Aldo łagodnie.
Elza rzuciła na mały, okrągły stolik pęknięty wachlarz.
- Rzeczywiście, to nie pan mi je dał. A jednak, tamtego dnia ośmielił się pan mnie pocałować!
- Proszę mi wybaczyć. Spełniłem tylko pani prośbę...
- Pocałunek był niezbędnym elementem odgrywanej roli, nieprawdaż? - westchnęła z goryczą, która rozbroiła księcia.
- Wcale się nie zmuszałem... Czy pamięta pani, co wtedy powiedziałem? Na honor, to była prawda! Jest pani bardzo piękna i posiada czar, który przewyższa największe piękności. Kochać panią, Elzo, byłoby bardzo łatwo...
- Ale pan mnie przecież nie kocha?
Nie patrząc na niego, wyciągnęła bezwiednie dłoń w jego stronę, jakby szukając oparcia. Dłoń doskonałą i tak delikatną, że ujął ją z wielką ostrożnością.
- Jakie to ma znaczenie, skoro oddała pani serce innemu?
- Z pewnością, ale on ma małe szanse, by dostać moją rękę. Ani mój ojciec, ani Ich Wysokości nie zaakceptują plebejusza. A pan, o ile wiem, jest księciem? Aldo zrozumiał, że wracają urojenia.
- Bardzo skromnym księciem - odparł ze śmiechem. -Niegodnym arcyksiężnej. A na dodatek wrogiem, gdyż jestem wenecjaninem.
- Ma pan rację. To poważna przeszkoda... Rudiger jest przynajmniej dobrym Austriakiem i wiernym sługą Korony. Może mój krewny zgodzi się nadać mu szlachectwo?
- Dlaczego nie? Trzeba go tylko poprosić...
Aldo chciał już skończyć z tą nierealną sceną, lecz pragnął też pomóc tej nieobliczalnej i nieszczęśliwej kobiecie.
Myśl, którą poddał jej książę, musiała być miła, gdyż zaczęła się uśmiechać do wizji, jaka stanęła jej przed oczami.
- Tak! Poprosimy go razem!... Proszę, niech pan poprosi Franza, by do mnie przyszedł!
- Z przyjemnością, Wasza Wysokość, lecz nie wiem, gdzie jest.
Elza skierowała na niego niewidzące spojrzenie...
- Czy jeszcze nie przyszedł? To dziwne... Jest zawsze taki punktualny...
Mógłby pan sprawdzić, czy nie ma go w przedsionku?
- Do usług, Wasza Wysokość!
Morosini wyszedł z pokoju, zrobił kilka kroków na korytarzu, po czym wrócił do salonu. Elza chodziła tam i z powrotem po szerokim dywanie w kwiaty, zaciskając dłonie. Towarzyszyło temu miękkie szeleszczenie długiego trenu sukni.
- No i?...
- Jeszcze nie przybył, Wasza Wysokość... Może jakieś kłopoty techniczne?
- Techniczne? - krzyknęła przerażona. - Konie to nie technika, a Franz nie potrafiłby użyć innego środka lokomocji. On i ja kochamy konie!
- Powinienem był o tym pamiętać. Proszę mi wybaczyć... Czy mogę doradzić Waszej Wysokości, aby spoczęła? Martwiąc się, czyni sobie pani krzywdę.
- Trudno się nie martwić, kiedy narzeczony się spóźnia na najważniejsze w życiu spotkanie! Co robić? Mój Boże, co robić?
Jej podniecenie wzrastało. Aldo pomyślał, że nie poradzi sobie z tym sam i że musi udać się po pomoc. Mocno chwycił Elzę za ramię, zmuszając ją, by usiadła.
- Proszę się uspokoić! Powiem, żeby wysłali kogoś naprzeciw... A pani tu zaczeka. I proszę się stąd nie ruszać!
Wypuści! ją z taką ostrożnością, jakby się bał, że kobieta upadnie, i udał się do jadalni. Przy stole nie było już nikogo. Lokaje poznikali. Tylko pani von Adlerstein tkwiła w wysokim fotelu. Obok niej siedział Adalbert, wypuszczając kłęby dymu niczym lokomotywa. Fritz stał przy oknie i raczył się ciastkami prosto z wielkiej patery. Liza maszerowała w tę i z powrotem za fotelem babki z marsową miną. Na widok księcia podbiegła do niego. -No i jak?... Gdzie jest?
- Obok. Ale, Lizo^ nie wiem, co robić... Niech pani do niej idzie!
- Proszę najpierw powiedzieć, co się stało! Aldo powtórzył wiernie rozmowę z Elzą.
- Muszę przyznać, że czuję się winny - zakończył. - Nie powinienem nigdy zgadzać się na udział w tej komedii.
- Spełnił pan tylko naszą prośbę - rzekła hrabina. - A my tego chciałyśmy, ponieważ myślałyśmy, że odrobina radości dobrze jej zrobi. Potem miał pan wyjechać, a ja w tym czasie zamierzałam zabrać ją do Wiednia i zaprowadzić na konsultację do specjalisty.
- Lecz teraz wszystko jej się pomieszało i znowu czeka na Rudigera. I martwi się o niego. Obiecałem jej, że ktoś wyjedzie mu na spotkanie, gdyż ona drży na myśl, że miał wypadek.
- Wszystko już wiem - powiedziała Liza. - Idę do niej. Ale babka chwyciła ją za nadgarstek.
- Nie. Zaczekaj jeszcze chwilę. Musimy się zastanowić. Mówi pan, że obawia się wypadku? A my wiemy, że umarł... Może należałoby z tym skończyć raz na zawsze i korzystając z okazji, powiedzieć jej, że już nigdy go nie zobaczy?
- Być może to nie taka zła myśl - podchwycił Adalbert - ale lepiej się nie śpieszyć... lepiej odwlec to wszystko... Najpierw Aldo musi zniknąć jej z oczu. Zdaje się, że w jej głowie powstał wielki zamęt, gdyż sama już nie wie, czy on jest Rudigerem, czy nie...
- Och, zgadzam się całkowicie - potwierdził z uczuciem ulgi Aldo. - Obawiam się, że mógłbym popełnić jakiś niewybaczalny błąd... Niech pani do niej idzie, Lizo! Nie wolno jej zostawiać zbyt długo samej.
- Idziemy za tobą! - rzekła stara dama. - Józefie!
Kamerdyner, który stał w dalekim, ciemnym kącie salonu, ukazał się w kręgu światła.
- Pani hrabino?
- Chyba nie dokończymy już tej kolacji. Proszę to wszystko zabrać i podać kawę u mnie. I deser dla pana Fritza!
W tej chwili dał się słyszeć głos Lizy:
- Elzo!... Elzo!... Gdzie jesteś ?
Po chwili Liza wpadła do salonu, by oznajmić, że Elza zniknęła.
- Pójdę sprawdzić, czy nie ma jej w pokoju - dodała. Ale ani w pokoju, ani na piętrze, ani w całym domu nie było po niej śladu. I co dziwne, nikt z domowników jej nie widział. Ktoś rzucił myśl, że może spaceruje po parku.
- Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Gdyby pozwolić jej robić, co chce, spacerowałaby dzień i noc.
W tej chwili dał się słyszeć szybko oddalający się tętent końskich kopyt. Towarzystwo rzuciło się w stronę stajni; wielka brama stała otworem. Brakowało jednej klaczy i siodła amazonki, co stwierdził koniuszy, który przybiegł, słysząc podejrzane hałasy.
- Zdążyłem tylko ujrzeć jakiś cień mknący w stronę lasu niczym błyskawica - wyjaśnił.
- Boże... - jęknęła Liza, otulając się szczelniej wełnianą chustą, którą chwyciła gdzieś w locie. - Jak mogła wsiąść na konia w sukni balowej w taką zimną noc? I dokąd pomknęła?
- Na spotkanie z ukochanym - stwierdził Aldo, idąc w stronę boksów. - Niech pani wraca, Lizo! Postaramy się ją odnaleźć!
- Nic z tego! - krzyknęła dziewczyna. - Gdzie pan pojedzie w środku nocy, w smokingu, nie znając okolicy ani naszych koni. Wiem, że doskonale jeździ pan wierzchem, ale proszę zostać. Jeszcze sobie pan skręci kark. Proszę wezwać swoich ludzi - zwróciła się do koniuszego - i wysłać ich w kierunku, w którym pomknął koń. Niech wezmą latarnie i szukają śladów. Pan Friedrich do nich dołączy. Zna każdy kamień w tej okolicy. My wrócimy do domu i zawiadomimy policję. Trzeba przeszukać północną część Ischl.