Jedyną rzeczą, którą naprawdę pasjonował się Leslie Mothershed, była fotografia. Robienie zdjęć jest tak śmiesznie proste. Każdy to potrafi. Wystarczy jedynie nacisnąć guzik. Matka kupiła mu na szóste urodziny aparat i przesadnie chwaliła jego prace. W wieku kilkunastu lat Mothershed był już święcie przekonany, że jest nadzwyczaj uzdolnionym fotografikiem. Wmówił sobie, że nie jest nic a nic gorszy od Ansela Adamsa, Richarda Avedona czy Margaret Bourke-White. Za pożyczone od matki pieniądze Leslie Mothershed założył w swoim mieszkaniu w Whitechapel własną pracownię fotograficzną.
„Zacznij skromnie, ale mierz wysoko” – mawiała matka i dokładnie tak postępował Leslie Mothershed. Zaczął bardzo skromnie, a mierzył niezwykle wysoko, ale na nieszczęście nie miał absolutnie żadnych zdolności w dziedzinie fotografiki. Fotografował defilady, zwierzęta i kwiaty bez odrobiny samokrytycyzmu, wysyłał zdjęcia do gazet i czasopism, ale zawsze mu je zwracano. Mothershed pocieszał się myśląc, że wszyscy geniusze, póki ktoś się na nich nie poznał, przeżywali to samo. Uważał się za ofiarę filisterstwa.
I nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się przed nim szansa. Kuzynka jego matki, która pracowała w brytyjskim wydawnictwie Harper Collins, zwierzyła się Mothershedowi, że planują wydanie albumu o Szwajcarii.
– Nie zdecydowali się jeszcze na żadnego fotografika, Leslie, więc jeśli natychmiast wybierzesz się do Szwajcarii i wrócisz z kilkoma świetnymi zdjęciami, możesz otrzymać zlecenie na tę książkę.
Leslie Mothershed pospiesznie spakował swoje aparaty fotograficzne i wyruszył do Szwajcarii. Wiedział – był pewien – że oto nadarzyła się okazja, na którą tyle czekał. W końcu ci idioci poznają się na jego talencie. W Genewie wynajął samochód i objechał cały kraj, fotografując szwajcarskie domki, wodospady i ośnieżone szczyty gór. Uwieczniał wschody i zachody słońca oraz rolników pracujących na polach. I znów los uśmiechnął się do niego i odmienił jego życie. Właśnie jechał do Berna, kiedy zepsuł mu się samochód. Wściekły zatrzymał wóz na skraju szosy. Dlaczego coś takiego zawsze musi się przydarzyć akurat mnie? Dlaczego właśnie mnie? - pomstował Mothershed. Siedział zły, myśląc o tym, że traci swój cenny czas i ile będzie go kosztowało odholowanie samochodu do warsztatu. Piętnaście kilometrów dalej leżało Thun. Wezwę pomoc drogową stamtąd - pomyślał Mothershed. – Nie powinno to za drogo wypaść.
Zatrzymał przejeżdżającą cysternę.
– Potrzebna mi pomoc drogowa – wyjaśnił Mothershed. – Czy może się pan zatrzymać w jakimś warsztacie w Thun i poprosić, by przyjechali i mnie doholowali?
Kierowca samochodu przecząco pokręcił głową.
– Proszę pana, dziś jest niedziela. Najbliższy czynny warsztat znajduje się w Bernie.
W Bernie? Przecież to pięćdziesiąt kilometrów stąd. Będzie mnie to kosztowało majątek.
Kierowca cysterny uśmiechnął się.
– Ja. Ale w niedziele to jedyna możliwość – powiedział i już miał zamiar ruszać.
– Chwileczkę. – Trudno mu było wydusić to z siebie. – Zapłacę… zapłacę za samochód holowniczy z Berna.
– Gut. Poproszę, by ktoś przyjechał.
Leslie Mothershed usiadł w zepsutym wozie, przeklinając swój los. Jeszcze to było mi potrzebne - myślał gorzko. I tak już wydał na filmy znacznie więcej, niż zamierzał, a teraz będzie jeszcze musiał zapłacić jakiemuś cholernemu złodziejowi za odholowanie samochodu do warsztatu. Minęły dwie nie kończące się godziny, nim pojawiła się pomoc drogowa. Kiedy mechanik wziął się do roboty, po drugiej stronie szosy dał się zaobserwować oślepiający błysk, a po chwili nastąpiła głośna eksplozja. Mothershed uniósł głowę i ujrzał jasny obiekt spadający z nieba. Za samochodem Mothersheda zatrzymał się jakiś autokar turystyczny. Poza tym szosa była pusta. Pasażerowie autobusu wysiadali pospiesznie i podążali na miejsce katastrofy. Mothershed zawahał się, rozdarty między ciekawością a chęcią natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę. Ostatecznie odwrócił się i podążył za pasażerami autobusu. Kiedy dotarł na miejsce wypadku, stanął jak wryty. Wielki Boże - pomyślał. – To niemożliwe. Przed sobą ujrzał UFO. Leslie Mothershed słyszał o latających talerzach i czytał o nich, ale nigdy nie wierzył w ich istnienie. Gapił się teraz, oszołomiony niesamowitym widokiem. Kadłub pojazdu pękł i w środku można było dostrzec dwie istoty, małe, o wielkich czaszkach, zapadniętych oczach, pozbawione uszu i prawie bez podbródków. Ubrane były w kombinezony z jakiegoś srebrnego, metalicznego tworzywa.
Obok Mothersheda stali ludzie z autobusu, przypatrując się scenie w przeraźliwej ciszy. Jeden z mężczyzn zemdlał. Inny odwrócił się i zwymiotował. Był wśród nich również ksiądz w starszym wieku; ściskał paciorki różańca i mamrotał coś bez składu.
– Mój Boże! – odezwał się ktoś. – Przecież to latający talerz!
I właśnie wtedy Mothershed doznał olśnienia. Przydarzył mu się prawdziwy cud. On - Leslie Mothershed - znalazł się tu ze swoimi aparatami fotograficznymi, by uwiecznić wydarzenie stulecia! Na całym świecie nie ma takiej gazety czy czasopisma, które odrzuciłoby takie zdjęcia. Album o Szwajcarii? Niemal roześmiał się na tę myśl. Zadziwi cały świat. Wszystkie stacje telewizyjne będą go błagały o występ, ale on najpierw weźmie udział w programie Robina Leacha. Wyśle fotografie do londyńskiego Timesa, Suną, Mail, Mirror – do wszystkich angielskich gazet, do prasy i czasopism zagranicznych. Le Figaro i Paris Match, Oggi i Der Tag. Time i USA Today. Redakcje jedna przez drugą będą żebrały o jego zdjęcia. W Japonii i Ameryce Południowej, Rosji, Chinach i - Usta nie miała końca. Serce Mothersheda biło z podniecenia. Nikomu nie dam wyłączności. Każdy będzie mi musiał zapłacić osobno. Zacznę od stu tysięcy funtów za odbitkę, może nawet od dwustu tysięcy. I będę je sprzedawał. Zaczął gorączkowo liczyć pieniądze, które zarobi.
Leslie Mothershed był tak zajęty zliczaniem swej fortuny, że niemal zapomniał zrobić zdjęcia.
– O Boże! Przepraszam na moment – powiedział, nie zwracając się do nikogo w szczególności, i pognał do samochodu po swój sprzęt fotograficzny.
Mechanik zakończył windowanie zepsutego pojazdu i gotów był do drogi.
– Co się tam stało? – zapytał.
Mothershed pochłonięty był zgarnianiem swych aparatów.
– Niech pan sam pójdzie i zobaczy.
Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę szosy i skierowali się ku drzewom. Mothershed torował sobie drogę między turystami.
– Przepraszam – powtarzał – przepraszam.
Ustawił ostrość i zaczął pstrykać zdjęcia UFO i jego dziwacznych pasażerów. Robił fotografie czarno-białe i kolorowe. Za każdym spustem migawki Mothershed myślał: milion funtów… drugi milion… następny milion.