Выбрать главу

– Dziękuję panu.

Zastępca dyrektora był mężczyzną sześćdziesięcioparoletnim, chudym jak szczapa, o wspaniałych siwych włosach i niewielkim wąsiku, poruszającym się w górę i w dół, kiedy dyrektor gryzł fajkę. Absolwent Yale, wstąpił do OSS podczas drugiej wojny światowej, a po jego rozwiązaniu przeniósł się do CIA. Nieprzerwanie wspinał się po szczeblach drabiny w najpotężniejszej agencji wywiadowczej świata.

– Chciałem panu powiedzieć, panie poruczniku, że szanuję pańską decyzję.

– Miło mi to słyszeć.

– Jest jednak coś, o czym powinien pan wiedzieć.

– Cóż to takiego, proszę pana?

– W sprawę zdemaskowania Lisa jest osobiście zaangażowany prezydent.

– Nie wiedziałem o tym.

– Uważa to – podobnie zresztą jak ja – za jedno z najważniejszych zadań od czasu powołania agencji. Znam pańską sytuację rodzinną i jestem pewien, że prezydent też to zrozumie, bo przywiązuje ogromną wagę do tych spraw. Ale pańska odmowa może rzucić – jak by to powiedzieć – cień na ONI i na admirała Whittakera.

– Moja decyzja nie ma nic wspólnego z osobą admirała – odparł Robert.

– Rozumiem to, panie poruczniku, ale czy zrozumie to również prezydent?

Musimy odłożyć nasz miesiąc miodowy - pomyślał Robert.

Kiedy Robert podzielił się tą wiadomością z Susan, dodał:

– To moja ostatnia misja za granicą. Potem będę już zawsze w domu, aż mnie będziesz miała dosyć.

Uśmiechnęła się do niego.

– To wykluczone. Nigdy nie będę cię miała dosyć.

Pogoń za Lisem należała do najbardziej nieprzyjemnych misji w całej karierze Roberta. Trafił na jego trop w Argentynie, ale spóźnił się o jeden dzień. Ślad prowadził do Tokio i Chin, a następnie do Malezji. Kimkolwiek był ów Lis, zostawiał wystarczająco dużo śladów, by stwierdzić, gdzie był, ale nigdy nie było wiadomo, gdzie przebywa w danej chwili.

Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące i ciągle Robert był tuż-tuż za Lisem. Prawie codziennie dzwonił do Susan. Początkowo mówił: „Będę w domu za kilka dni, najdroższa”. Potem: „Być może wrócę w przyszłym tygodniu”. W końcu: „Nie wiem, kiedy przyjadę”. Ostatecznie Robert musiał się poddać. Był na tropie Lisa przez dwa i pół miesiąca, ale jego wysiłki okazały się daremne.

Kiedy wrócił do Susan, odniósł wrażenie, że się zmieniła. Była nieco chłodniejsza.

– Przepraszam, kochanie – tłumaczył się Robert. – Nie miałem pojęcia, że to aż tyle potrwa. Po prostu…

– Nigdy cię nie puszczą, prawda, Robercie?

– Co takiego? Naturalnie, że mnie puszczą.

Potrząsnęła głową.

– Jestem innego zdania. Podjęłam pracę w szpitalu Washington Memoriał.

Kompletnie go zaskoczyła.

– Co takiego?

– Znów będę pielęgniarką. Nie mogę siedzieć bezczynnie i czekać na twoje powroty, zastanawiając się, gdzie jesteś i co porabiasz, zastanawiając się, czy żyjesz, czy umarłeś.

– Susan…

– Nic nie mów, mój drogi, przynajmniej będę miała coś do roboty podczas twojej nieobecności. Łatwiej mi będzie znosić rozłąkę.

I Robert nic nie mógł na to powiedzieć.

Zameldował o porażce admirałowi Whittakerowi. Admirał okazał pełne zrozumienie.

– To moja wina, bo zgodziłem się, byś się tego podjął. Od tej pory niech CIA sama rozwiązuje swoje cholerne problemy. Przepraszam, Robercie.

Robert powiedział mu, że Susan podjęła pracę jako pielęgniarka.

– To prawdopodobnie słuszna decyzja – stwierdził w zamyśleniu admirał. – Myślę, że wpłynie na uzdrowienie stosunków między wami. Jeśli od czasu do czasu podejmiesz się jakiejś misji za granicą, nie będzie to już takim problemem.

Okazało się, że „od czasu do czasu” znaczyło niemal bezustannie. I właśnie wtedy ich małżeństwo zaczęło się rozpadać.

Susan pracowała w szpitalu jako pielęgniarka na bloku operacyjnym i kiedy tylko Robert był w domu, starała się brać wolne dni, by być z nim, ale coraz częściej okazywało się to niemożliwe.

– Bardzo lubię swoją pracę, najdroższy. Czuję, że robię coś użytecznego.

Rozmawiała z Robertem o swych pacjentach, a on przypominał sobie, jaka była troskliwa wobec niego, jak się nim opiekowała, przywracając go do zdrowia, do życia. Był zadowolony, że wykonuje ważną pracę, pracę, którą lubi, ale fakt pozostawał faktem: widywali się coraz rzadziej. Dystans uczuciowy między nimi powiększał się. Pojawiła się jakaś obcość, której kiedyś nie było. Przypominali nieznajomych, desperacko próbujących nawiązać dialog.

Kiedy Robert wrócił do Waszyngtonu z sześciotygodniowej misji w Turcji, zaprosił Susan na obiad do Sans Soucci.

– Mamy nowego pacjenta – powiedziała Susan. – Jest ofiarą poważnej katastrofy lotniczej i lekarze nie sądzą, by przeżył, ale już moja w tym głowa, by się wylizał. – Oczy jej błyszczały.

Tak samo, jak w moim przypadku - pomyślał Robert. Ciekaw był, czy pochyla się nad nowym pacjentem, mówiąc: „No, dalej, czekam na ciebie”. Odpędził tę myśl.

– Jest taki miły, Robercie. Wszystkie pielęgniarki szaleją na jego punkcie.

Wszystkie pielęgniarki? - pomyślał.

W głębi duszy dręczyło go jakieś podejrzenie, ale jakoś udało mu się je odgonić.

Zamówili posiłek.

W następną sobotę Robert wyjechał do Portugalii, a kiedy po trzech tygodniach wrócił, Susan powitała go podekscytowana.

– Dziś po raz pierwszy Monte wstał z łóżka! – Pocałowała go niedbale.

– Monte?

– Monte Banks. Tak się nazywa mój pacjent. Będzie zdrów. Lekarze nie mogą wprost uwierzyć, ale my się nie poddamy.

My.

– Opowiedz mi o nim.

– Jest bardzo miły. Zawsze nam daje prezenty. Ma masę pieniędzy. Pilotował swój własny samolot i rozbił się, ale…

– Jakie prezenty?

Och, wiesz, takie różne drobiazgi… słodycze, kwiaty, książki, płyty. Próbował dać nam wszystkim drogie zegarki, ale oczywiście musiałyśmy odmówić.

– Oczywiście.

– Ma jacht, konie…

Od tego dnia Robert zaczął go przezywać Krezusem. Codziennie po powrocie ze szpitala Susan mówiła tylko o nim.

– Jest naprawdę taki kochany, Robercie.

Coraz mniej mu się to podobało.

– I taki troskliwy. Wiesz, co dziś zrobił? Zadzwonił do Jockey Club, by przysłali obiad dla wszystkich pielęgniarek z naszego piętra.

Ten człowiek przyprawia mnie o mdłości. Roberta zaczęło to wszystko irytować.

– Czy ten twój cudowny pacjent jest żonaty?

– Nie, kochanie. A czemu pytasz?

– Nic, tak sobie. Roześmiała się.

– Na litość boską, nie jesteś chyba zazdrosny, co?

– O jakiegoś starca, który od nowa uczy się chodzić? Oczywiście, że nie. – Jeszcze jak. Ale nigdy by się do tego nie przyznał.

Kiedy byli razem w domu, Susan starała się nie rozmawiać o swoim pacjencie, ale jeśli nie poruszała tego tematu, Robert sam zaczynał.

– Jak czuje się twój Krezus?

– Nie nazywa się Krezus – beształa go – tylko Monte Banks.

– Mniejsza o to. – Szkoda, że sukinsyn nie zginął w tej katastrofie lotniczej.

Następnego dnia były urodziny Susan.

– Wiesz co – powiedział entuzjastycznie Robert – urządzimy sobie prawdziwe święto. Wybierzemy się do miasta, zjemy gdzieś wytworny obiad i…

– Pracuję dziś do ósmej.

– Nie szkodzi. Przyjadę po ciebie.

– Świetnie. Monte strasznie chce ciebie poznać. Wszystko mu o tobie powiedziałam.

– Wprost nie mogę się doczekać spotkania ze staruszkiem – zapewnił ją Robert.