Выбрать главу

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonka. Spojrzał na zegarek. Jedenasta. Czyżby wrócił tamten człowiek? Podszedł do drzwi i ostrożnie je uchylił. W progu stał mężczyzna jeszcze niższy od Mothersheda (była to pierwsza rzecz, na którą zwrócił uwagę fotograf) o chudej bladej twarzy, w grubych okularach na nosie.

– Przepraszam – odezwał się nieśmiało. – Proszę wybaczyć, że niepokoję pana o takiej porze. Mieszkam niedaleko stąd. Z tabliczki na zewnątrz wynika, że jest pan fotografem.

– I co z tego?

– Czy robi pan zdjęcia do paszportów?

Czy Leslie Mothershed robi zdjęcia do paszportów? Człowiek, do którego wkrótce będzie należał cały świat? To zupełnie, jakby poprosić Michała Anioła o odmalowanie łazienki.

– Nie – odparł niegrzecznie i chciał zatrzasnąć drzwi.

– Naprawdę nie chciałbym panu zawracać głowy, ale jestem w straszliwym położeniu. O ósmej rano wylatuje samolot do Tokio, a dopiero co zauważyłem, że odkleiła mi się fotografia w paszporcie. Szukałem wszędzie, ale nigdzie jej nie ma. Bez zdjęcia w paszporcie nie wpuszczą mnie na pokład. – Mały człowieczek był bliski łez.

Przykro mi – powiedział Mothershed – ale nie mogę panu pomóc.

– Jestem gotów zapłacić sto funtów.

Proponować sto funtów właścicielowi zamku, chateau i jachtu? To była zniewaga.

Nieznajomy nie poddawał się.

– Mogę dać więcej. Dwieście, a nawet trzysta funtów. Widzi pan, muszę lecieć tym samolotem, bo inaczej stracę pracę.

Trzysta funtów za zdjęcie do paszportu? Nie biorąc pod uwagę wywołania, zajmie mu to dziesięć sekund. Mothershed zaczął sobie przeliczać. Wyszło mu tysiąc osiemset funtów za minutę. Tysiąc osiemset funtów za minutę czyniło sto osiem tysięcy funtów za godzinę. Przy ośmiogodzinnym dniu pracy dawałoby to osiemset sześćdziesiąt cztery tysiące funtów dziennie. W ciągu tygodnia przyniosłoby mu to…

– Zgadza się pan?

Ego Mothersheda zaczęło się zmagać z chciwością; chciwość zwyciężyła. Przyda mi się małe kieszonkowe.

– Niech pan wejdzie – powiedział Mothershed. – Proszę stanąć na tle tej ściany.

– Dziękuję. Wynagrodzę to panu odpowiednio.

Mothershed żałował, że nie ma polaroidu. Wtedy wszystko byłoby znacznie prostsze. Wziął aparat fotograficzny i polecił:

– Proszę się nie ruszać.

Dziesięć sekund później było po wszystkim.

– Wywołanie zajmie trochę czasu – oświadczył Mothershed… – Proszę przyjść za…

– Jeśli nie sprawi to panu różnicy, wolę zaczekać tutaj.

– Jak pan sobie życzy.

Mothershed zabrał aparat do ciemni, schował go do czarnej torby, wyłączył światło, zapalił lampkę z czerwoną żarówką i wyciągnął film. Nie będzie się z tym bawił. Zdjęcia paszportowe i tak zawsze wychodzą fatalnie. Minęło jakieś piętnaście minut; Mothershed był w trakcie wywoływania błony, kiedy poczuł dym. Uniósł głowę. Czy mu się wydaje? Nie. Swąd stawał się coraz silniejszy. Mothershed spróbował otworzyć drzwi. Tak jakby się zacięły. Fotograf naparł z całych sił. Drzwi nie puszczały.

– Halo! – krzyknął. – Co tam się dzieje?

Nikt mu nie odpowiedział.

– Halo! – Zaparł się ramieniem o drzwi, ale odniósł wrażenie, jakby zastawiono je czymś ciężkim. – Proszę pana!

Nie otrzymał odpowiedzi. Dobiegł go jedynie głośny trzask. Zapach dymu był zupełnie wyraźny. Mieszkanie się paliło. Prawdopodobnie dlatego mężczyzna wyszedł. Poszedł wezwać pomoc. Leslie Mothershed z całej siły walnął barkiem w drzwi, ale te ani drgnęły.

– Ratunku! – krzyknął. – Wyciągnijcie mnie stąd!

Dym zaczął się przedostawać przez szparę przy podłodze; Mothershed czuł żar płomieni, ogarniających drzwi. Było mu coraz trudniej oddychać. Zaczął się dusić. Rozerwał kołnierzyk, łapczywie chwytając powietrze. W płucach czuł ogień. Zaczynał tracić przytomność. Padł na kolana.

– O Boże, proszę, nie pozwól mi teraz umierać. Nie teraz, kiedy mam zostać sławny i bogaty…

– Mówi Reggie.

– Zadanie wykonane?

– Tak jest. Trochę nam się przypalił, ale jest gotów na czas.

– Świetnie.

Kiedy o drugiej w nocy Robert pojawił się na Grove Road, by rozpocząć obserwację, ujrzał olbrzymi zator. Ulica zastawiona była samochodami służb miejskich, wozem straży pożarnej, karetkami pogotowia i trzema radiowozami. Robert utorował sobie drogę przez tłum gapiów, by sprawdzić powód zamieszania. Cały budynek stał w płomieniach. Ze swojego miejsca Robert widział, że mieszkanie na pierwszym piętrze, zajmowane przez fotografa, było kompletnie zniszczone.

– Jak do tego doszło? – zapytał strażaka.

– Jeszcze nie wiemy. Proszę się odsunąć.

– W tym domu mieszka mój kuzyn. Czy nic mu się nie stało?

– Przykro mi – odezwał się strażak głosem pełnym współczucia. – Właśnie go wynoszą.

Robert ujrzał dwóch sanitariuszy, przeciskających się do karetki z noszami, na których leżało ciało.

– Zatrzymałem się u niego – powiedział Robert. – Są tam wszystkie moje rzeczy. Chciałbym wejść i…

Strażak potrząsnął głową.

– Na nic by się to nie zdało, proszę pana. Z tego mieszkania nie zostało nic prócz popiołu.

Nie zostało nic prócz popiołu. Również ze zdjęć i bezcennej listy nazwisk i adresów pasażerów.

Oto, na co mi się zdał ten nieprawdopodobny łut szczęścia - pomyślał gorzko Robert.

Dustin Thornton jadł obiad w biurze Willarda Stone’a w wytwornej, prywatnej jadalni swego teścia. Był podenerwowany. Zawsze czuł się nieswojo w obecności swego wpływowego teścia.

Natomiast Willard Stone był w doskonałym nastroju.

– Wczoraj jadłem kolację z prezydentem. Powiedział mi, że jest bardzo zadowolony z twojej pracy, Dustinie.

– Bardzo mi miło.

– Świetnie się spisujesz. Pomagasz uchronić nas przed hordami.

– Hordami?

– Hordami tych, którzy chcieliby rzucić ten potężny kraj na kolana. Ale musimy się mieć na baczności nie tylko przed wrogami z zewnątrz. Również przed tymi, którzy udają, że służą naszej ojczyźnie, a w rzeczywistości nie wypełniają swych obowiązków. Tymi, którzy nie wykonują rozkazów.

– Wolnomyślicielami.

– Otóż to, Dustinie. Wolnomyślicielami. Muszą zostać ukarani. Jeśli…

Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna.

– Przepraszam, panie Stone. Przybyli goście. Czekają na pana.

– Dziękuję – powiedział Stone i zwrócił się do swego zięcia: – Musisz dokończyć obiad sam, Dustinie. Mam coś ważnego do załatwienia. Może kiedyś będę ci mógł powiedzieć więcej na ten temat.

Rozdział 21

Ulice Zurychu pełne były osobliwie wyglądających istot, o dziwnych kształtach – niezgrabnych olbrzymów o wielkich, groteskowych figurach, malutkich oczkach i skórze koloru ugotowanej ryby. Byli mięsożerni; nie znosiła cuchnącej woni, wydzielanej przez ich ciała. Niektóre osobniki płci żeńskiej miały na sobie skóry zwierzęce, pozostałości po mordowanych przez nich stworzeniach. Wciąż jeszcze znajdowała się w szoku po okropnym wypadku, który spowodował śmierć jej towarzyszy.