Выбрать главу

– To dziecinnie proste – powiedział pułkownik Johnson. – Nie ma sprawy – zawahał się przez moment. – Chciałbym…

– Tak?

Tamto zadanie mogę wykonać bez żadnego trudu. A chciałbym dokonać czegoś więcej, czegoś poważniejszego. – Pochylił się do przodu. – Słyszałem o operacji „Dzień Sądu”. To coś w sam raz dla mnie. Chciałbym w niej uczestniczyć.

Janus siedział, przyglądając mu się przez moment. W końcu skinął głową.

– Świetnie, będzie pan w niej brał udział.

Johnson uśmiechnął się.

– Dziękuję. Nie będzie pan żałował swej decyzji. – Pułkownik Frank Johnson opuścił spotkanie bardzo zadowolony z siebie. Teraz będzie miał okazję pokazać im, co potrafi.

Rozdział 27

DZIEŃ ÓSMY

Waco, Teksas

Ten dzień nie był dla Dana Wayne’a specjalnie dobry. Mówiąc szczerze, był okropny. Właśnie wrócił z sądu okręgowego w Waco, gdzie musiał się stawić w związku z prowadzonym postępowaniem upadłościowym. Jego żona miała romans ze swym młodym lekarzem i wystąpiła o rozwód, zamierzając uzyskać połowę ich majątku (co mogło oznaczać połowę niczego, uprzedził Wayne jej adwokata). Jakby jeszcze tego było mało, musiał zabić jednego ze swych najlepszych byków. Dan Wayne czuł, że dostał od losu potężnego kopniaka. A przecież nie zrobił nic, by sobie na to wszystko zasłużyć. Był dobrym mężem i farmerem. Siedział teraz w swym gabinecie, zastanawiając się nad niewesołymi perspektywami na przyszłość.

Dan Wayne należał do ludzi dumnych. Dobrze znał wszystkie dowcipy o Teksańczykach, w których przedstawiano ich jako zarozumiałych fanfaronów. A on naprawdę czuł, że ma powód do dumy. Pochodził z Waco, bogatego, rolniczego rejonu w dolinie rzeki Brazos. Waco było nowoczesne, ale jednocześnie zachowało atmosferę z dawnych lat, gdy podstawę jego egzystencji stanowiły: bydło, bawełna i kukurydza, gdy było ważnym ośrodkiem akademickim i centrum kulturalnym. Wayne całym sercem kochał Waco i kiedy spotkał w szwajcarskim autokarze turystycznym włoskiego księdza, prawie pięć godzin opowiadał mu o swym mieście rodzinnym. Ksiądz powiedział mu, że z przyjemnością poćwiczy swój angielski, ale właściwie Dan nie dał mu dojść do słowa.

– Waco posiada wszystko – zwierzał się księdzu. – Wspaniały klimat – ani za zimno, ani za gorąco. W dzielnicy uniwersyteckiej, oprócz Uniwersytetu Baylor są dwadzieścia trzy szkoły wyższe. Mamy cztery dzienniki, dziesięć stacji radiowych i pięć telewizyjnych. Mamy muzeum poświęcone Wywiadowcom Teksańskim, które by księdza zadziwiło. Chodzi mi o to, że stworzyliśmy żywą legendę. Jeśli lubi ksiądz łowić ryby, to rzeka Brazos dostarcza wędkarzom niezapomnianych wrażeń. Poza tym mamy park safari i olbrzymie centrum sztuki. Zapewniam księdza, że Waco to miasto jedyne w swoim rodzaju. Musi ksiądz koniecznie do nas przyjechać.

A mały ksiądz uśmiechał się tylko i kiwał głową; Wayne ciekaw był, ile jego słuchacz zrozumiał z tego gadania.

Ojciec zostawił Danowi Wayne’owi czterysta hektarów ziemi, a on powiększył stado z dwóch tysięcy do dziesięciu tysięcy sztuk. Był też właścicielem ogiera-medalisty, wartego fortunę. A teraz te łobuzy próbują mu wszystko odebrać. To nie jego wina, że rynek bydła się załamał ani że zalegał ze spłatami kredytu hipotecznego. Bankierzy osaczyli go, by go zniszczyć, i jego jedynym ratunkiem było znalezienie kogoś, kto by kupił jego ranczo, spłacił wierzycieli i zapewnił mu jeszcze niewielki zysk.

Wayne usłyszał o jakimś bogatym Szwajcarze, szukającym rancza w Teksasie, więc poleciał do Zurychu, by się z nim spotkać. Okazało się jednak, że cała wyprawa była daremna. Ten mieszczuch wyobrażał sobie, że ranczo to pół hektara ziemi z kilkoma grządkami warzywnymi. Żeby to szlag trafił!

Jednak dzięki temu Dan Wayne znalazł się w autokarze wycieczkowym, którego pasażerowie byli świadkami niezwykłego wydarzenia. Czytał o latających talerzach, ale nigdy w nie nie wierzył. Teraz, niech mu Bóg świadkiem, uwierzył. Natychmiast po powrocie do domu zadzwonił do wydawcy lokalnej gazety.

– Johnny, widziałem najprawdziwszy latający talerz z parą śmiesznych istot na pokładzie.

– Co ty powiesz? Może masz jakieś zdjęcia, Dan?

– Nie. Zrobiłem parę, ale nie wyszły.

– Nie szkodzi. Wyślemy tam naszego reportera. Czy to miało miejsce na twoim ranczo?

– Nie. Jeśli chodzi o ścisłość, było to w Szwajcarii.

Zapanowała cisza.

– Aha. Cóż, jeśli przypadkiem wylądują drugi raz u ciebie, zadzwoń do mnie.

– Zaczekaj! Jeden facet, który też to wszystko widział, przyśle mi zdjęcia. – Ale Johnny już odłożył słuchawkę.

Wayne niemal zapragnął, by nastąpił najazd kosmitów. Może wytłukliby jego przeklętych wierzycieli. Usłyszał samochód na podjeździe. Wstał i podszedł do okna. Przybysz wyglądał na mieszkańca Wschodniego Wybrzeża.

Prawdopodobnie kolejny wierzyciel. Ostatnio wyrastali jak grzyby po deszczu.

Dan Wayne otworzył drzwi…

– Witam.

– Daniel Wayne?

– Przyjaciele nazywają mnie Dan. W czym mogę panu pomóc? Dan Wayne był zupełnie innym człowiekiem, niż się tego spodziewał Robert. Wyobrażał sobie, że spotka krzepkiego, odpowiadającego stereotypowi Teksańczyka. Tymczasem Dan Wayne był drobnym mężczyzną o arystokratycznych rysach, dość nieśmiałym w obejściu. Jedynie akcent zdradzał jego pochodzenie.

– Czy mógłby mi pan poświęcić parę minut swego czasu?

– To niemal jedyna rzecz, która mi jeszcze została – odparł Wayne. – A propos, nie jest pan przypadkiem wierzycielem?

– Wierzycielem? Nie.

– To dobrze. Proszę wejść.

Mężczyźni przeszli do pokoju. Był ogromny, wygodnie urządzony meblami w stylu westernowym.

– Przyjemnie tutaj – zauważył Robert.

– Dziękuję. Urodziłem się w tym domu. Czy mogę panu zaproponować coś do picia? Może coś zimnego?

– Nie, dziękuję.

– Proszę usiąść.

Robert usiadł na miękkiej, skórzanej kanapie.

– O czym chciał pan ze mną porozmawiać?

– O ile wiem, w ubiegłym tygodniu był pan na wycieczce autokarowej po Szwajcarii.

– Zgadza się. Czyżby moja była żona kazała mnie śledzić? Nie pracuje pan chyba dla niej?

– Nie, proszę pana.

– Och! – nagle wszystko zrozumiał. – Interesuje pana to UFO. Najbardziej dziwaczna rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Co chwila zmieniała kolor. I ci martwi kosmici! – przebiegł go dreszcz. – Do dziś śnią mi się po nocach.

– Panie Wayne, czy może mi pan coś powiedzieć o pozostałych pasażerach autobusu?

– Przykro mi, ale jeśli o to chodzi, nie mogę panu nic pomóc. To nie była zorganizowana grupa.

Wiem, ale przecież rozmawiał pan z innymi pasażerami, prawda?

– Mówiąc szczerze, miałem dużo spraw na głowie. Nie zwracałem specjalnie uwagi na moich towarzyszy podróży.

– Ale może zapamiętał pan coś o którymś z nich?

Dan Wayne milczał przez chwilę.

– No więc, był wśród nich włoski ksiądz. Trochę z nim rozmawiałem. Sprawiał wrażenie sympatycznego gościa. Muszę panu powiedzieć, że ten latający talerz bardzo nim wstrząsnął. Mówił coś o szatanie.

– Rozmawiał pan z kimś jeszcze?

Dan Wayne wzruszył ramionami.

– Właściwie nie… chociaż, chwileczkę. Zamieniłem parę słów z pewnym facetem, właścicielem banku w Kanadzie. – Przesunął językiem po wargach. – Prawdę mówiąc, mam trochę problemów finansowych z ranczem. Wygląda na to, że mogę je stracić. Nienawidzę tych przeklętych bankierów. To wszystko pijawki. Ale pomyślałem sobie, że ten może jest inny. Kiedy dowiedziałem się, że jest bankierem, zacząłem z nim rozmawiać na temat możliwości uzyskania jakiejś pożyczki. Ale okazał się taki sam, jak cała reszta. Absolutnie nie zainteresowała go moja sprawa.