Będę miała mały domek w górach. Jak Szwajcarzy je nazywają? Chałet. I codziennie będę jadła czekoladki. Całe pudełka czekoladek.
Gromków zlazł z niej, ciężko oddychając. Wstał i zwrócił się do Ziemskiego.
– Twoja kolej.
Wyjdę za mąż i będę miała dzieci, a zimą wszyscy będziemy jeździć na nartach w Alpach.
Ziemski rozpiął spodnie i położył się na niej.
Cóż to będzie za cudowne życie. Nigdy już nie wrócę do Rosji. Nigdy. Nigdy. Nigdy.
Sprawiał jej jeszcze większy ból niż poprzednik, miażdżąc sutki i wciskając jej ciało w zimną ziemię, aż cierpienie stało się niemal nie do zniesienia.
Będziemy mieszkali na wsi, gdzie wiecznie panuje cisza i spokój, i będziemy mieli ogród pełen pięknych kwiatów.
Ziemski skończył z nią i spojrzał na swego towarzysza.
– Założę się, że się jej podobało – uśmiechnął się.
Wyciągnął ręce w kierunku szyi Olgi i zacisnął je.
Następnego dnia w miejscowej gazecie ukazała się notatka o znalezieniu w parku zwłok bibliotekarki, zgwałconej, a następnie uduszonej. Władze przestrzegały młode kobiety, by nie chodziły nocami samotnie po parku.
PILNE ŚCIŚLE TAJNE
ZASTĘPCA DYREKTORA GRU
DO WYŁĄCZNEJ WIADOMOŚCI
ZASTĘPCY DYREKTORA NSA
EGZ. NR 1 Z(1)EGZ.
DOTYCZY OPERACJI „SĄD OSTATECZNY”
8. OLGA ROMANCZENKO – KIJÓW
ZLIKWIDOWANA
KONIEC WIADOMOŚCI
Rozdział 32
Willard Stone i Monte Banks byli początkowo wrogami. Obaj bezwzględni grabieżcy, grasujący w kamiennej dżungli Wall Street, przejmowali kontrolę nad przedsiębiorstwami. Wykupywali je przez podstawionych ludzi. Spekulowali akcjami.
Po raz pierwszy starli się ze sobą podczas próby przejęcia wielkiego zakładu użyteczności publicznej. Willard Stone złożył swoją ofertę i nie przewidywał żadnych problemów. Był tak potężny, wszyscy odczuwali przed nim taki lęk, że niewielu ludzi miało odwagę rzucić mu wyzwanie. Z tym większym zdumieniem przyjął informację, że jakiś młody parweniusz Monte Banks wystąpił z kontrofertą. Stone został zmuszony do podwyższenia oferty, i to znacznie. Ostatecznie Willard Stone zdobył kontrolę nad przedsiębiorstwem, ale zapłacił znacznie więcej, niż początkowo to sobie zakładał.
Pół roku później, przy próbie zakupu kontrolnego pakietu akcji firmy elektronicznej, Stone znów natknął się na Montego Banksa. Zaczęli podbijać cenę, ale tym razem wygrał Banks.
Kiedy Willard Stone dowiedział się, że Monte Banks chce z nim konkurować o przejęcie firmy komputerowej, pomyślał, że nadeszła pora, by porozmawiać ze swym przeciwnikiem. Mężczyźni spotkali się na neutralnym gruncie – na Bahamach. Willard Stone dokładnie sprawdził swego konkurenta; dowiedział się, że Monte Banks pochodzi z rodziny bogatych nafciarzy i że genialnie wykorzystał odziedziczony majątek, tworząc międzynarodową korporację.
Dwaj mężczyźni zasiedli do lunchu. Willard Stone, stary wyga, i Monte Banks, młody zapaleniec.
– Stałeś się dokuczliwy jak wrzód na dupie – zaczął rozmowę Willard Stone.
Monte Banks uśmiechnął się.
– W pańskich ustach to prawdziwy komplement.
– Czego chcesz? – zapytał Stone.
– Tego samego co pan. Posiąść cały świat.
– Cóż, ten świat jest dosyć duży – powiedział z namysłem Willard Stone.
– To znaczy?
– Starczy na nim miejsca dla nas obu.
Od tego dnia zostali wspólnikami. Każdy niezależnie prowadził swoje interesy, ale kiedy w grę wchodziły nowe przedsięwzięcia – w przemyśle drzewnym, naftowym czy nieruchomościach – zamiast ze sobą współzawodniczyć – współpracowali. Kilka razy Wydział Antytrustowy Departamentu Sprawiedliwości próbował im w tym przeszkodzić, ale powiązania Willarda Stone’a okazywały się silniejsze. Monte Banks był właścicielem zakładów chemicznych, odpowiedzialnych za zanieczyszczenia jezior i rzek, ale kiedy go stawiano w stan oskarżenia, zarzuty przeciw niemu w tajemniczy sposób wycofywano.
Miedzy mężczyznami panowała pełna symbioza.
Operacja „Dzień Sądu” była dla nich czymś naturalnym i obaj zaangażowali się w nią głęboko. Wkrótce mieli finalizować kontrakt na zakup czterech milionów hektarów puszczy amazońskiej. Zanosiło się na jeden z najbardziej lukratywnych interesów, jakie wspólnie robili.
Nie mogli pozwolić, by cokolwiek przeszkodziło im w jego realizacji.
Rozdział 33
DZIEŃ TRZYNASTY
Waszyngton, DC
Senat Stanów Zjednoczonych zebrał się na sesję plenarną. Przemawiał młody senator z Utah.
– …a to, co się dzieje z naszym środowiskiem naturalnym, to wstyd i hańba. Nadszedł czas, byśmy sobie uświadomili, że mamy święty obowiązek zachować dla potomnych cenne dziedzictwo przekazane nam przez naszych przodków. Jest to nie tylko nasz święty obowiązek, ale również przywilej. Musimy chronić ziemię, powietrze i wody przed tymi przedsiębiorcami, którzy samolubnie je niszczą. A czy to robimy? Tak z ręką na sercu, czy staramy się zrobić, co tylko w naszej mocy? Czy też ulegamy wpływowi Mamony…?
Siedzący w galerii dla publiczności Kevin Parker po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu minut spojrzał na zegarek. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie trwało wystąpienie. Przysłuchiwał mu się jedynie dlatego, że był umówiony na lunch z senatorem, o którego względy zabiegał. Kevin Parker lubił przemierzać korytarze Kapitolu, spoufalając się z kongresmenami i senatorami oraz rozdzielając fundusze w zamian za korzyści polityczne.
Pochodził z biednej rodziny z Eugene w stanie Oregon. Ojciec, właściciel niewielkiego składu drewna, był alkoholikiem. Jego nieudolność spowodowała, że kwitnące niegdyś przedsiębiorstwo popadło w ruinę. Chłopak musiał pracować od czternastego roku życia, a ponieważ matka kilka lat wcześniej uciekła z innym mężczyzną, właściwie nigdy nie miał domu. Mógł łatwo zejść na złą drogę i skończyć tak jak ojciec, ale uratował go fakt, że był wyjątkowo przystojny. Miał jasne, falujące włosy i arystokratyczne rysy, które musiał odziedziczyć po jakimś dawno zapomnianym przodku. Kilku wpływowych mieszkańców miasta, litując się nad losem chłopca, dało mu pracę, zachęcało go i czyniło wysiłki, by mu pomóc. Szczególnie zajął się nim Jeb Goodspell, najbogatszy człowiek w okolicy. Zatrudnił go na niepełny etat w jednym ze swych przedsiębiorstw. Goodspell, kawaler, często zapraszał młodego Parkera do siebie na kolacje.
– Możesz zostać w życiu kimś – powiedział mu Goodspell – ale tylko dzięki przyjaciołom.
– Wiem, proszę pana. I bardzo sobie cenię pańską przyjaźń. Praca u pana to dla mnie prawdziwa szansa.
– Mogę zrobić dla ciebie znacznie więcej – powiedział Goodspell. Siedzieli na kanapie w dużym pokoju. Objął młodego chłopca. – Znacznie więcej. – Ścisnął go za ramię. – Masz wspaniałe ciało, wiesz o tym?
– Dziękuję, proszę pana.
– Czy czujesz się czasami samotny? Zawsze był samotny.
– Tak, proszę pana.
– No cóż, już dłużej nie musisz być samotny. – Klepnął chłopaka po ramieniu. – Wiesz, ja też bywam samotny. Człowiek potrzebuje kogoś, kto by go przytulił i pocieszył.
– Tak, proszę pana.
– Czy miałeś kiedyś dziewczynę?
– Przez jakiś czas chodziłem z Sue Ellen.
– Spałeś z nią? Chłopak zaczerwienił się.
– Nie, proszę pana.
– Ile masz lat, Kevin?
– Szesnaście, proszę pana.
– To wspaniały wiek. To wiek, w którym należy zacząć robić karierę. – Przez chwilę przyglądał się chłopcu. – Założę się, że będziesz cholernie dobry w polityce.