Выбрать главу

– Nie pójdę teraz do pokoju – powiedział Robert. – Bardzo byłbym wdzięczny, gdybyś kazał zanieść moją torbę na górę.

– Tak jest, panie poruczniku.

Kiedy Robert odwrócił się, by wyjść, akurat otworzyły się drzwi windy i wysypało się z niej kilku członków jakiegoś bractwa, roześmianych i rozbawionych. Najwidoczniej trochę sobie wypili. Jeden z nich, tęgi mężczyzna o rumianej twarzy, zamachał do Roberta.

– Cześć, stary… dobrze się bawisz?

– Cudownie – odpowiedział Robert. – Po prostu cudownie.

Robert przeszedł przez hol i udał się na postój taksówek. Wsiadając do samochodu zauważył zaparkowanego po drugiej stronie ulicy szarego, niepozornego opla. Zbyt niepozornego. Wyróżniał się wśród wielkich, luksusowych krążowników, stojących wkoło.

– Via Monte Grappa – rzucił taksówkarzowi. Podczas jazdy Robert spoglądał w lusterko wsteczne. Żadnego szarego opla. Robię się nerwowy - pomyślał. Dotarli do Via Monte Grappa. Robert wysiadł na rogu. Kiedy płacił taksówkarzowi, kątem oka dostrzegł zaparkowanego kawałek dalej szarego opla. Przysiągłby, że nikt za nim nie jechał. Ruszył niespiesznym krokiem, często zatrzymując się przed wystawami. Dojrzał w szybie odbicie wolno posuwającego się za nim opla. Robert dotarł do następnego skrzyżowania i zauważył, że przecznica była jednokierunkowa. Skręcił w nią i szedł pod prąd sznura pojazdów. Kierowca opla zawahał się, a następnie przyspieszył, by złapać Roberta na drugim końcu ulicy. Robert zawrócił i udał się z powrotem na Via Monte Grappa. Opla nie było nigdzie widać.

Robert zatrzymał taksówkę.

– Via Monticelli.

Budynek był stary i odpychający. Robert nieraz już tu zaglądał przy okazji wykonywania różnych zadań. Zszedł po trzech stopniach w dół i zapukał. W wizjerze ukazało się oko, a po chwili drzwi otworzyły się szeroko.

– Roberto! – wykrzyknął mężczyzna. Objął Roberta ramionami. – Jak się masz, mio anticol!

Witający go mężczyzna był sześćdziesięciokilkuletnim tęgim jegomościem o kilkudniowym, siwym zaroście, grubych brwiach, pożółkłych zębach i kilku podbródkach. Zamknął za wchodzącym drzwi na klucz.

– Świetnie, Ricco.

Ricco nie używał nazwiska. „Takiemu człowiekowi jak ja – lubił się chełpić – wystarczy samo imię. Podobnie jak Garbo”.

– Co mogę dziś dla ciebie uczynić, mój przyjacielu?

– Wykonuję pewne zadanie – powiedział Robert – i bardzo mi się spieszy. Czy możesz mi załatwić paszport?

Ricco uśmiechnął się.

– Nie zadawaj głupich pytań. – Poczłapał do stojącej w kącie szafki i otworzył ją. – Jakiego państwa obywatelem chcesz być? – Wyciągnął plik paszportów o różnokolorowych okładkach i zaczął je przeglądać. – Mam tu grecki, turecki, jugosłowiański, angielski…

– Amerykański – powiedział Robert.

Ricco wyłowił paszport z niebieskimi okładkami.

– Proszę bardzo. Czy odpowiada ci nazwisko Arthur Butterfield?

– Idealnie – powiedział Robert.

– Stań pod ścianą, to ci zrobię zdjęcie.

Robert podszedł do ściany. Ricco wysunął szufladę i wyciągnął polaroid. Minutę później Robert podziwiał swoją podobiznę.

– Nie uśmiechnąłem się – zauważył.

– Słucham? – Ricco spojrzał na niego zaskoczony.

Nie uśmiechnąłem się. Zrób jeszcze jedno.

Ricco wzruszył ramionami.

– Dobra, jak sobie życzysz.

Kiedy Ricco robił mu drugie zdjęcie, Robert uśmiechnął się. Spojrzał na fotografię i powiedział:

– Teraz lepiej.

Niedbale wsunął poprzednią do kieszeni.

– Przyszła pora na część artystyczną – zapowiedział Ricco. Robert obserwował, jak Ricco podszedł do stolika, na którym stało urządzenie do laminowania dokumentów. Umieścił zdjęcie w paszporcie.

Robert zbliżył się do szafki, na której Włoch trzymał pióra, atrament i inne potrzebne mu przybory; dyskretnie wsunął do kieszeni kurtki żyletkę oraz buteleczkę z klejem.

Ricco podziwiał swoje dzieło.

– Nieźle – powiedział i wręczył Robertowi paszport. – To wyniesie pięć tysięcy dolarów.

– W pełni sobie na nie zasłużyłeś – zapewnił go Robert i odliczył dziesięć banknotów pięćsetdolarowych.

– Robić z wami interesy to prawdziwa przyjemność. Wiesz, jaki żywię do ciebie stosunek.

Robert świetnie wiedział. Ricco był wyśmienitym fałszerzem, oferującym swe usługi kilku rządom, ale wobec żadnego z nich nie był lojalny. Robert włożył paszport do kieszeni.

– Powodzenia, panie Butterfield – uśmiechnął się Ricco.

– Dziękuję.

Gdy tylko za Robertem zamknęły się drzwi, Ricco sięgnął po telefon. Zawsze jest ktoś, dla kogo takie informacje są cenne.

Po przejściu dwudziestu metrów Robert wyjął z kieszeni swój nowiutki paszport i zagrzebał go w koszu. Śmieć. Gdy był pilotem, stosował taką samą technikę, by zmylić nieprzyjacielskie pociski rakietowe. Niech sobie szukają Arthura Butterfielda.

Szary opel zaparkowany był pół przecznicy dalej. Wyraźnie czekał. To niemożliwe. Robert był pewien, że wysłali za nim tylko ten jeden wóz. Nie miał również wątpliwości, że opel nie jechał za nim, gdy udawał się do Ricca, a mimo to odnalazł go. Muszą w jakiś sposób śledzić jego ruchy. Istniało tylko jedno wytłumaczenie: używali jakiegoś elektronicznego urządzenia naprowadzającego. Musi go mieć przy sobie. Ukryli je gdzieś w ubraniu? Nie. Nie mieli okazji tego zrobić. Kapitan Dougherty był obecny, kiedy Robert się pakował, ale nie wiedział, co porucznik weźmie na drogę. Robert zrobił w pamięci spis rzeczy, które miał przy sobie… pieniądze, klucze, portfel, chusteczka do nosa, karta kredytowa. Karta kredytowa! „Wątpię, by była mi potrzebna, panie generale. Proszę ją wziąć. I bardzo proszę, by cały czas miał ją pan przy sobie”.

Nędzny sukinsyn. Nic dziwnego, że tak łatwo byli w stanie go zlokalizować.

Szary opel zniknął z pola widzenia. Robert wyciągnął kartę i przyjrzał się jej uważnie. Była nieco grubsza od normalnej. Ściskając ją wyczuł w środku dodatkową warstwę. Muszą mieć urządzenie zdalnie uruchamiające kartę. Świetnie - pomyślał Robert. – Damy zajęcie tym łobuzom.

Wzdłuż ulicy parkowało kilka ciężarówek, na które ładowano towar bądź które właśnie rozładowywano. Robert zaczął przyglądać się ich tablicom rejestracyjnym. Kiedy ujrzał czerwoną ciężarówkę na francuskich znakach, rozejrzał się wkoło, by się upewnić, że nikt go nie obserwuje, i szybko wrzucił kartę do środka samochodu.

Zatrzymał taksówkę.

– Hotel Hassler, per favore.

W holu hotelowym podszedł do recepcjonisty.

– Proszę sprawdzić, czy jest jeszcze dziś jakiś samolot z Rzymu do Paryża.

– Oczywiście, panie poruczniku. Czy chodzi panu o jakąś konkretną linię lotniczą?

– Nie, to obojętne. Po prostu interesuje mnie najbliższy lot.

– Z przyjemnością to dla pana sprawdzę.

– Dziękuję – powiedział Robert i zwrócił się do siedzącej obok dziewczyny: – Proszę klucz. Pokój 314. Za parę minut opuszczam hotel.

Kobieta sięgnęła po klucz i razem z nim podała mu jakąś kopertę.

– Przyszedł jakiś list do pana.

Robert zesztywniał. Koperta była zaklejona i zaadresowana po prostu: „Porucznik Robert Bellamy”. Pomacał ją palcami, próbując się zorientować, czy w środku jest jakiś metalowy lub plastikowy element. Ostrożnie otworzył kopertę. Wewnątrz był jedynie zadrukowany arkusik, polecający jakąś włoską restaurację. Wyglądało to na pozór zupełnie niewinnie. Oczywiście gdyby nie to, że na kopercie było jego nazwisko.