Выбрать главу

Carlo poczekał, aż matka i Pier pójdą do kuchni przygotowywać obiad, i wtedy pobiegł do pokoju siostry. Znalazł bransoletkę; schowana była pod bielizną w szufladzie komody. Szybko wsunął ją do kieszeni. Właśnie wychodził, gdy z kuchni wyjrzała matka.

– Carlo, nie zostaniesz na obiad?

– Nie. Jestem umówiony. Wrócę później.

Wsiadł na vespę i skierował się ku Quartiere Spagnolo. Może ta bransoletka nie jest nic warta - pomyślał. – Może to nie żadne szmaragdy, tylko szkiełka. Mam nadzieję, że nie zrobiłem z siebie durnia przed Luccą. Zaparkował skuter przed małym sklepikiem jubilerskim, nad którym wisiał szyld: „Orologia”. Właściciel, Gambino, był starszym, zasuszonym mężczyzną. Miał źle dopasowaną czarną perukę i garnitur sztucznych zębów. Na widok Carla uniósł głowę.

– Dzień dobry, Carlo. Wcześnie dziś wstałeś.

– Tak wyszło.

Masz coś dla mnie?

Carlo wyciągnął bransoletkę i położył ją na ladzie.

– To.

Gambino zbliżył ją do oczu. Kiedy się jej przyglądał, oczy mu się zaświeciły.

– Skąd to masz?

– W spadku po bogatej ciotce. Czy jest coś warta?

– Może – odparł ostrożnie Gambino.

– Tylko nie próbuj kręcić. Gambino wyglądał na dotkniętego.

– Czy kiedykolwiek cię oszukałem?

– Zawsze.

– Wy, chłopaki, zawsze coś podejrzewacie. Słuchaj no, Carlo, nie jestem pewien, czy dam sobie z nią radę sam. To bardzo drogocenna rzecz.

Serce Carla zabiło mocniej.

– Naprawdę?

– Muszę sprawdzić, czy uda mi się ją komuś opylić. Zadzwonię do ciebie dziś wieczorem.

– Dobra – powiedział Carlo i odebrał bransoletkę. – Zatrzymam ją, póki nie będę miał od ciebie wiadomości.

Carlo wyszedł ze sklepu rozanielony. A więc nie mylił się! Ten frajer był bogaty, a przy tym stuknięty. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach kupowałby jakiejś dziwce taką drogocenną bransoletkę?

Gambino patrzył za wychodzącym Carlem myśląc: W co, u diabła, wplątali się ci gówniarze? Spod lady wyciągnął komunikat, rozesłany do wszystkich lombardów. Zawierał opis bransoletki, którą dopiero co miał w ręku, ale na dole, zamiast jak zwykle telefonu policji, była uwaga: „Natychmiast poinformować SIFAR”. Gambino zignorowałby zwykły policyjny komunikat, jak czynił to już setki razy w przeszłości, ale miał dosyć oleju w głowie, by wiedzieć, że z SIFAR lepiej nie zadzierać. Ciężko mu było pogodzić się z utratą zarobku ze sprzedaży bransoletki, ale nie miał zamiaru pchać głowy pod topór. Ociągając się wykręcił podany w komunikacie numer.

Rozdział 44

Pamiętał czasy obezwładniającego strachu i kłębiących się wkoło cieni śmierci. Parę lat temu wysłano Roberta z misją na Borneo. Udał się w głąb dżungli, poszukując zdrajcy. Był akurat październik, okres musim takoot, pora tradycyjnego polowania na ludzkie głowy, kiedy mieszkańcy dżungli żyją w panicznym strachu przed Balii Salang, duchem, żywiącym się ludzką krwią. Przypomniał sobie ten ponury czas mordów, bo teraz Neapol stał się dla niego taką groźną dżunglą. Śmierć wisiała w powietrzu. Nie pójdzie im tak łatwo - pomyślał Robert. – Najpierw będą mnie musieli złapać. W jaki sposób trafili na jego ślad? Pier. Widocznie wytropili go przez dziewczynę. Muszę wrócić do domu, by ją ostrzec - postanowił Robert. – Ale najpierw spróbuję znaleźć drogę ucieczki stąd.

Pojechał na przedmieścia, tam gdzie zaczynała się autostrada, łudząc się nadzieją, że jakimś cudem okaże się wolna. Pięćset metrów przed wjazdem na autostradę zobaczył blokadę policyjną. Zawrócił i skierował się do centrum miasta.

Robert jechał wolno, pogrążony w myślach, próbując sobie wyobrazić, co zrobiłby będąc na miejscu swych prześladowców. Zablokowałby wszystkie drogi ucieczki z Włoch. Nakazałby sprawdzanie każdego statku, wypływającego z Włoch. Wtem przyszła mu do głowy pewna myśl. Nie ma żadnego powodu, by przeszukiwać statki, nie zamierzające opuścić terytorium Włoch. Jest jakaś nadzieja - pomyślał Robert. Znów skierował się do portu.

W sklepie jubilera rozległ się dźwięk, wiszącego nad drzwiami dzwonka. Gambino podniósł wzrok i ujrzał dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Nie byli klientami.

– Czym mogę panom służyć?

– Pan Gambino?

– Tak – powiedział, wyszczerzając swe sztuczne zęby.

– Dzwonił pan w sprawie szmaragdowej bransoletki.

SIFAR. Spodziewał się ich. Ale tym razem był po stronie aniołów.

– Zgadza się. Jako praworządny obywatel uważałem za swój obowiązek…

– Przestań chrzanić! Kto ją przyniósł?

– Carlo, taki jeden chłopak.

– Zostawił bransoletkę?

– Nie, zabrał ze sobą.

– Jak ten Carlo ma na nazwisko?

Gambino wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Jest jednym z członków Diavoli Rossi. To taki miejscowy gang, na czele którego stoi niejaki Lucca.

– Wiesz, gdzie możemy znaleźć tego Luccę?

Gambino zawahał się. Jeśli Lucca dowie się, że go wydał, utnie mu język. Jeśli nie powie tym ludziom tego, co chcą wiedzieć, rozwalą mu łeb.

– Mieszka na Via Sorcella, za Piazza Garibaldi.

– Dziękujemy, panie Gambino. Bardzo nam pan pomógł.

– Zawsze chętnie współpracuję z…

Mężczyźni wyszli.

Lucca leżał jeszcze w łóżku ze swą dziewczyną, gdy do mieszkania wdarli się dwaj mężczyźni. Lucca wyskoczył z pościeli.

– Co to, u diabła, ma znaczyć? Kim jesteście?

Jeden z mężczyzn wyciągnął legitymację.

SIFAR! Lucca głośno przełknął ślinę.

– Nie zrobiłem nic złego. Jestem praworządnym obywatelem…

– Wiemy o tym, Lucca. Nie chodzi nam o ciebie. Interesujemy się niejakim Carlem.

Carlo. A więc to takie buty. Ta cholerna bransoletka! W co, do cholery, wpakował się Carlo? SIFAR nie wysyła swych ludzi na poszukiwanie ukradzionej bransoletki.

– No więc jak… znasz go czy nie?

– Może znam.

– Jeśli nie jesteś pewny, odświeżymy ci pamięć na komendzie.

Zaczekajcie! Przypomniałem sobie – odezwał się Lucca. – Chodzi wam chyba o Carla Valliego. Co takiego zmajstrował?

– Chcielibyśmy z nim pogadać. Gdzie mieszka?

Każdy członek Diavoli Rossi musiał złożyć przysięgę wierności, zobowiązując się, że prędzej umrze, niż zdradzi innego członka gangu. Dzięki temu Diavoli Rossi było taką wspaniałą organizacją. Trzymali się razem. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.

– Widzę, że jednak chcesz się z nami przejechać?

– Niby po co? – Lucca wzruszył ramionami i dał im adres Carla.

Trzydzieści minut później Pier otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z dwójką nieznajomych mężczyzn.

– Signora Valli? Oho, będą kłopoty.

– Tak.

– Czy możemy wejść?

Chętnie powiedziałaby nie, ale brakowało jej odwagi.

– Kim panowie są?

Jeden z mężczyzn wyciągnął portfel i mignął jej legitymacją. SIFAR. To nie z nimi Pier chciała ubić interes. Poczuła panikę na myśl, że będą próbowali pozbawić ją zasłużonej nagrody.

– Czego panowie ode mnie chcą?

– Chcieliśmy zadać parę pytań.

– Proszę. Nie mam nic do ukrycia. – Dzięki Bogu, że Robert wyszedł - pomyślała Pier. – Ciągle jeszcze mogę próbować negocjować.