– Przyjechała pani wczoraj z Rzymu, prawda? – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Tak. Czy to zabronione… czy może przekroczyłam dozwoloną prędkość?
Mężczyzna uśmiechnął się, lecz wyraz jego twarzy się nie zmienił.
– Nie jechała pani sama, prawda?
– Tak – ostrożnie przyznała Pier.
– Kto to był, signorina? Wzruszyła ramionami.
– Jakiś autostopowicz. Chciał się dostać do Neapolu.
– Czy jest teraz tutaj? – spytał drugi z mężczyzn.
– Nie wiem, gdzie jest. Kiedy dojechałam do miasta, wysiadł i zniknął.
– Czy pani pasażer nie nazywał się przypadkiem Robert Bellamy? Zmarszczyła brwi, jakby w skupieniu.
– Bellamy? Nie wiem. Nie przedstawił mi się.
A my uważamy, że tak. Poderwał cię na Tor di Ounto, spędziliście razem noc w hotelu L’Incrocio, a następnego ranka kupił ci bransoletkę ze szmaragdów. Wysłał cię do kilku hoteli, byś zostawiła bilety lotnicze i kolejowe, potem wynajęłaś samochód i przyjechaliście do Neapolu. Zgadza się?
Wszystko wiedzą. Pier skinęła głową, w oczach jej malował się strach.
– Czy twój przyjaciel wróci tu, czy też wyjechał już z Neapolu?
Zawahała się, rozważając, co lepiej powiedzieć. Jeśli poinformuje ich, że Robert opuścił miasto, i tak jej nie uwierzą. Będą czekać w domu, a kiedy Robert się pojawi, oskarżają o kłamstwo i zatrzymają jako wspólniczkę. Doszła do wniosku, że lepiej na tym wyjdzie, jeśli powie prawdę.
– Wróci – powiedziała Pier.
– Kiedy?
– Nie wiem.
– Cóż, w takim razie rozgościmy się tu na jakiś czas. Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy się trochę rozejrzeli po mieszkaniu? – Rozpięli marynarki, pokazując broń.
– N…nie.
Rozdzielili się i zaczęli zaglądać do innych pomieszczeń domu. Z kuchni wyjrzała matka.
– Co to za ludzie?
– To przyjaciele pana Jonesa – wyjaśniła Pier. – Przyszli, by się z nim zobaczyć.
Starsza kobieta rozpromieniła się.
– Taki miły człowiek. Czy zjedzą panowie z nami obiad?
– Z przyjemnością, mamuśko – powiedział jeden z mężczyzn. – A co dobrego będzie?
W głowie Pier panował zamęt. Muszę znów zadzwonić do Interpolu - pomyślała. – Powiedzieli, że zapłacą mi pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jednocześnie musi coś zrobić, żeby Robert nie wrócił do domu, zanim nie ustali ostatecznych warunków wydania go Interpolowi. Ale co? Nagle przypomniała sobie ich poranną rozmowę. „Jeśli są jakieś kłopoty, jedną żaluzję się opuszcza”. Obaj mężczyźni siedzieli w pokoju jadalnym nad talerzami capellini.
– Zbyt tu jasno – powiedziała Pier, wstała i poszła do pokoju gościnnego. Opuściła jedną żaluzję i wróciła do stołu. Mam nadzieję, że Robert będzie pamiętał, co to znaczy.
Robert jechał w stronę domu, analizując najnowszy plan ucieczki. Nie jest idealny - myślał – ale przynajmniej na jakiś czas powinni zgubić mój trop, co oznacza, że zyskam nieco na czasie. Zbliżał się do domu. Kiedy był już całkiem blisko, zwolnił i rozejrzał się. Wszystko wyglądało normalnie. Powie Pier, by się wyniosła z domu, a potem sam pryśnie. Robert parkował samochód przed domem, gdy wtem coś go uderzyło. Jedna żaluzja była opuszczona. To prawdopodobnie przypadek, ale… w jego głowie rozległ się dzwonek alarmowy. Czyżby Pier poważnie potraktowała jego niewinne żarty? Robert nacisnął pedał gazu. Nie mógł sobie pozwolić na żadne ryzyko, choćby nie wiedzieć jak znikome. Pojechał do odległego o dwa kilometry baru i wszedł do środka, by skorzystać z telefonu.
Siedzieli przy stole, gdy zadzwonił telefon. Mężczyźni zamarli. Jeden z nich zaczął wstawać.
– Czy to możliwe, by dzwonił Bellamy?
Pier obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.
– Wykluczone. Niby czemu miałby to robić? – Wstała i podeszła do aparatu. Podniosła słuchawkę. – Halo?
– Pier? Zobaczyłem opuszczoną żaluzję i…
Wystarczy, by powiedziała, że wszystko w porządku, a wróci do domu. Mężczyźni go aresztują, a ona zażąda nagrody. Ale czy go jedynie aresztują? Słyszała głos Roberta, mówiącego: „Jeśli znajdzie mnie policja, to mnie zabiją”.
Mężczyźni siedzący przy stole obserwowali ją. Mając pięćdziesiąt tysięcy dolarów, mogłabym kupić tyle rzeczy. Piękne suknie, ładne mieszkanko w Rzymie… Mogłabym wybrać się na wycieczkę… tyle tylko, że Robert zginie. Poza tym nienawidziła tych cholernych glin.
– Pomyłka – powiedziała Pier.
Robert usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Stał oszołomiony. Uwierzyła w jego bajeczki i prawdopodobnie dzięki temu uniknął śmierci. Niech ją Bóg błogosławi!
Robert zawrócił samochód i skierował się w stronę portu, ale zamiast pojechać do głównej części kompleksu, obsługującego frachtowce i liniowce oceaniczne, opuszczające Włochy, ruszył dalej, za Santa Lucia, do małej przystani, gdzie stał pawilon z napisem „Capri i Ischia”. Robert zaparkował samochód w dobrze widocznym miejscu i podszedł do sprzedawcy biletów.
– Kiedy wypływa następny wodolot na Ischię?
– Za pół godziny.
– A na Capri?
Za pięć minut.
– Proszę o bilet w jedną stronę na Capri.
– Si, signore.
– Cóż ma znaczyć to włoskie gadanie? – odezwał się głośno Robert. – Czemu, u diabła, nie znacie angielskiego, jak cały świat?
Oczy mężczyzny zrobiły się okrągłe z oburzenia.
– Przeklęci makaroniarze! Jesteście wszyscy jednakowi. Beznadziejnie głupi! Czyli, jak wy to mówicie, stupido - Robert rzucił mężczyźnie pieniądze, chwycił bilet i poszedł w stronę wodolotu.
Trzy minuty później był już w drodze na Capri. Statek posuwał się wolno, ostrożnie lawirując na torze wodnym. Dopiero kiedy opuścił port, wystrzelił do przodu, unosząc się nad wodą niczym pełen wdzięku delfin. Na pokładzie było mnóstwo turystów z całego świata, radośnie paplających w ojczystych językach. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Roberta. Bellamy utorował sobie drogę do małego barku, gdzie serwowano napoje.
– Wódkę z tonikiem – rzucił barmanowi.
– Tak jest, proszę pana.
Obserwował, jak barman przygotowuje drinka.
– Proszę bardzo, signore.
Robert wziął szklankę i pociągnął łyk. Głośno odstawił szklaneczkę na kontuar.
– Na litość boską, to ma być drink?! – wrzasnął. – Smakuje jak szczyny. Co się, u diabła, z wami dzieje?
Znajdujący się obok ludzie zaczęli się odwracać, by zobaczyć, o co chodzi.
– Przepraszam, signore, ale używamy najlepszych… – odezwał się chłodno barman.
– Nie chcę tego gówna!
Stojący w pobliżu Anglik powiedział lodowatym tonem:
– Tu są kobiety. Proszę wyrażać się kulturalnie!
– Nie muszę się wyrażać kulturalnie – wrzasnął Robert. – Wie pan, kim ja jestem? Porucznikiem Robertem Bellamy. A to ma być statek? Ta zardzewiała balia?
Skierował się na dziób statku i usiadł na ławce. Czuł na sobie wzrok współpasażerów. Serce waliło mu jak młotem, ale jeszcze nie skończył przedstawienia.
Kiedy wodolot dotarł do Capri, Robert pospieszył do budki, w której sprzedawano bilety na kolejkę linową. Siedział w niej starszy mężczyzna.
– Jeden normalny – warknął Robert. – I pospiesz się pan! Nie zamierzam sterczeć tu cały dzień! Jest już pan za stary, by sprzedawać bilety. Powinieneś pan siedzieć w domu i pilnować żony, która na pewno całe dnie gzi się ze wszystkimi sąsiadami w okolicy.