Выбрать главу

Starszy mężczyzna uniósł się, ogarnięty gniewem. Przechodzący obrzucali Roberta złymi spojrzeniami. Robert porwał bilet i wsiadł do zatłoczonego wagonika. Dobrze sobie mnie zapamiętają - pomyślał ponuro. Zostawiał za sobą wyraźny ślad.

Kiedy kolejka zatrzymała się, Robert utorował sobie drogę przez tłum i ruszył krętą Via Vittorio Emanuele do hotelu Quisisana.

– Chcę wynająć pokój – powiedział Robert do siedzącego za biurkiem recepcjonisty.

– Przykro mi – odpowiedział mężczyzna – ale nie mamy wolnych miejsc. Jest…

Robert wręczył mu sześćdziesiąt tysięcy lirów.

– Może być jakikolwiek.

– Cóż, w takim razie myślę, że coś się dla pana znajdzie, signore. Proszę się wpisać do księgi gości.

Robert wykaligrafował: porucznik Robert Bellamy.

– Jak długo się pan u nas zatrzyma, panie poruczniku?

– Tydzień.

– Świetnie. Czy mogę pana prosić o paszport?

– Jest w bagażu, który przywiozą za parę minut.

– Poproszę boya hotelowego, by zaprowadził pana do pokoju.

– Nie teraz. Muszę wyjść na kilka minut. Zaraz wrócę.

Robert wyszedł na ulicę. Wspomnienia uderzyły go jak podmuch zimnego powietrza. Spacerował tu z Susan, zagłębiali się w wąskie uliczki, włóczyli po Via Ignazio Cerio i Via di Campo. To były cudowne dni. Popłynęli do Grotta Azzurra, a poranną kawę pili na Piazza Umberto. Udali się kolejką linową do Anacapri i wybrali się na osiołkach do Villa Jovis, willi Tyberiusza, pływali w szmaragdowozielonych wodach Marina Piccola. Robili zakupy na Via Vittorio Emanuele, a jadąc wyciągiem krzesełkowym na szczyt Monte Solaro, dotykali stopami winnych latorośli i wierzchołków drzew. W czasie jazdy podziwiali rozrzucone na zboczu wzgórza domy, ciągnące się aż do samego morza, i ziemię, pokrytą żółtym żarnowcem. Była to prawdziwa jedenastominutowa przejażdżka przez barwną krainę baśni, z zielonymi drzewami, białymi domkami i błękitnym morzem w oddali. Na szczycie napili się kawy w Barbarossa Ristorante, a następnie udali się do malutkiego kościółka w Anacapri, by podziękować Bogu za jego dary i za to, że połączył ich losy. Robert myślał wtedy, że to Capri jest takim zaczarowanym miejscem. Mylił się. To Susan była wróżką i zabrała ze sobą cały czar.

Wrócił na przystanek kolejki linowej przy Piazza Umberto i zjechał na dół, starannie kryjąc się w tłumie pasażerów. Kiedy wagonik znalazł się już na samym dole, Robert wysiadł i szerokim łukiem omijając sprzedawcę biletów skierował się do budki obok przystani.

– Aque hora sale el barco a Ischia? - spytał z mocnym hiszpańskim akcentem.

– Sale en treinte minutos.

– Grazias - powiedział Robert i kupił bilet.

Poszedł do pobliskiego baru, usiadł w głębi sali i zamówił szkocką. Do tej pory niewątpliwie znaleźli samochód i ruszyli nowym tropem. W myślach przedstawił sobie mapę Europy. Najbardziej logicznym posunięciem byłoby skierowanie się do Anglii, a stamtąd znalezienie drogi powrotu do Stanów. Wyjazd do Francji nie miałby żadnego sensu. Czyli trzeba ruszać do Francji - pomyślał Robert. Musi znaleźć jakiś ruchliwy port, z którego mógłby wypłynąć z Włoch. Civitavecchia. Muszę dotrzeć do Civitavecchia. „Zimorodek”.

Rozmienił pieniądze u barmana i podszedł do telefonu. Uzyskanie połączenia zajęło operatorowi dziesięć minut. Susan niemal natychmiast podniosła słuchawkę.

– Czekaliśmy na wiadomość od ciebie. – Czekaliśmy. Wydało mu się to intrygujące. – Silnik jest już naprawiony. Możemy być w Neapolu wczesnym rankiem. Gdzie mamy po ciebie podpłynąć?

Zbyt ryzykowne byłoby ściągnięcie „Zimorodka” tutaj.

– Pamiętasz, byliśmy tam podczas naszego miesiąca miodowego. Przypomnij sobie pewien palindrom – powiedział Robert.

– Palindrom?

– Byłem kompletnie wykończony i zażartowałem sobie.

W słuchawce zapanowała cisza. Po chwili Susan powiedziała cicho:

– Pamiętam.

– Czy „Zimorodek” może tam jutro podpłynąć?

– Poczekaj moment.

Czekał.

Susan znów odezwała się do słuchawki.

– Tak, możemy tam jutro być.

– Dobrze. – Robert zawahał się. Pomyślał o wszystkich tych niewinnych ludziach, którzy przez niego zginęli. – Proszę was o bardzo wiele. Jeśli kiedykolwiek dowiedzą się, że mi pomogliście, może wam grozić poważne niebezpieczeństwo.

– Nie martw się. Przypłyniemy po ciebie. Uważaj na siebie.

Dziękuję.

Połączenie przerwano.

Susan odwróciła się do Montego Banksa.

– Jutro będzie z nami.

W centrali SIFAR w Rzymie uważnie przysłuchiwano się tej rozmowie. W pokoju obecnych było czterech mężczyzn.

– Jest nagrana, na wypadek, gdyby chciał pan jej jeszcze raz posłuchać – powiedział radiooperator.

Pułkownik Cesar spojrzał pytająco na pułkownika Franka Johnsona.

– Świetnie. Chciałbym ponownie usłyszeć ten fragment, w którym mówią, gdzie się mają spotkać. Zdaje się, że padła nazwa Palindrom. Czy to gdzieś we Włoszech?

Pułkownik Cesar potrząsnął głową.

– Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości. Zaraz sprawdzimy. – Odwrócił się do swego adiutanta. – Poszukaj na mapie. I nie przerywaj nasłuchu wszystkich rozmów z „Zimorodkiem”.

– Tak jest, panie pułkowniku.

W domku na przedmieściu Neapolu znów zadzwonił telefon. Pier wstała, chcąc odebrać.

– Stój – powiedział jeden z mężczyzn. Podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę. – Halo? – Słuchał przez moment, potem rzucił słuchawkę i odwrócił się do swego towarzysza: – Bellamy popłynął wodolotem na Capri. Ruszamy!

Pier obserwowała mężczyzn, opuszczających dom, i pomyślała sobie: Widocznie nie były mi pisane te pieniądze. Mam nadzieję, że im umknie.

Kiedy pojawił się prom na Ischię, Robert zmieszał się z tłumem wsiadających. Trzymał się na uboczu i starał się nie zwracać na siebie uwagi. Pół godziny później, gdy stateczek dobił do brzegu Ischii, Robert wysiadł i skierował się do kasy biletowej, znajdującej się na nabrzeżu. W okienku wisiała informacja, że prom do Sorrento odpływa za dziesięć minut.

– Bilet powrotny do Sorrento – poprosił.

Dziesięć minut później był już w drodze do Sorrento, z powrotem na półwysep. Jeśli mam trochę szczęścia - pomyślał Robert – poszukiwania przeniosą się na Capri. Jeśli mam trochę szczęścia.

Targ w Sorrento był pełen ludzi. Okoliczni rolnicy przyjeżdżali tu, przywożąc świeże owoce i warzywa oraz półtusze wołowe, wystawione w straganach mięsnych. Ulica zatłoczona była sprzedającymi i kupującymi.

Robert zbliżył się do krzepkiego mężczyzny w poplamionym fartuchu, który ładował ciężarówkę.

– Pardon, monsieur… - odezwał się Robert z idealnym akcentem francuskim. – Szukam okazji do Civitavecchia. Czy nie jedzie pan przypadkiem w tamtą stronę?

– Nie. Wracam do Salerno – odparł zagadnięty i wskazał na mężczyznę, załadowującego pobliską furgonetkę. – Może Giuseppe będzie mógł panu pomóc.

– Merci.

Robert podszedł do drugiej ciężarówki.

– Monsieur, czy nie jedzie pan przypadkiem do Civitavecchia?

– Może – odparł wymijająco kierowca.

– Zapłacę panu za podrzucenie.

– Ile?

Robert wręczył mężczyźnie sto tysięcy lirów.

– Za tyle pieniędzy mógłby pan sobie chyba kupić bilet lotniczy do Rzymu.