Выбрать главу

Robert pomyślał o tych wszystkich ludziach, którzy zginęli, ponieważ ich odszukał. Nie darowałby sobie, gdyby przez niego cokolwiek przytrafiło się Susan. Starał się, by ton jego głosu brzmiał swobodnie.

– Z uwagi na wasze bezpieczeństwo chciałbym, byście nikomu nie wspominali, że gościłem na pokładzie tego jachtu.

– Jasne – powiedział Monte.

Jacht wolno zatoczył koło i skierował się na zachód.

– Wybaczcie mi, muszę zamienić słówko z kapitanem.

Atmosfera podczas kolacji była nieznośna. Coś wisiało w powietrzu, coś, czego zupełnie nie rozumiał, a napięcie było niemal namacalne. Czy to ze względu na jego obecność? Czy też powodem było coś innego? Może coś między nimi dwojgiem? Im szybciej się stąd wyniosę, tym lepiej - pomyślał Robert.

Siedzieli w barze, popijając po kolacji, kiedy pojawił się kapitan Simpson.

– Kiedy dotrzemy do Marsylii? – spytał Robert.

– Jeśli utrzyma się pogoda, powinniśmy tam być jutro po południu, panie Smith.

W zachowaniu kapitana Simpsona było coś, co irytowało Roberta. Kapitan był gburowaty, niemal niegrzeczny. Musi być dobry - pomyślał Robert – bo inaczej Monte by go nie zatrudnił. Susan zasługuje na taki jacht. Susan zasługuje na wszystko, co najlepsze.

O jedenastej Monte spojrzał na zegarek i powiedział do Susan:

– Myślę, że pora iść spać, kochanie. Susan spojrzała na Roberta.

Chyba tak. Wstali.

– W kabinie znajdziesz ubranie dla siebie – powiedział Monte. – Jesteśmy prawie takiej samej postury.

– Dziękuję.

– Dobranoc, Robercie.

– Dobranoc, Susan.

Robert stał obserwując, jak kobieta, którą kochał, szła do łóżka z jego rywalem. Rywalem? Kogo, u diabla, próbuję oszukiwać? On zwyciężył. Ja przegrałem.

Robert nie mógł usnąć, sen uciekał od niego, niczym nieuchwytny cień. Leżał w łóżku i myślał, że po drugiej stronie ściany, zaledwie parę metrów dalej, znajdowała się kobieta, którą kochał jak nikogo na świecie. Wyobraził sobie nagą Susan – nigdy nie nosiła koszuli nocnej - i poczuł narastające podniecenie. Czy właśnie w tej chwili Monte kocha się z nią, czy też jest sama…? i myśli o nim, wspomina te cudowne czasy, gdy byli razem? Prawdopodobnie nie. Cóż, wkrótce znów zniknie z jej życia. I pewnie już nigdy więcej się nie zobaczą.

Świtało, gdy wreszcie zmorzył go sen.

W sali łączności SIFAR radar śledził kurs „Zimorodka”. Pułkownik Cesar odwrócił się do pułkownika Johnsona i powiedział:

– Bardzo źle, że nie schwytaliśmy go na Elbie, ale teraz już nam się nie wymknie. Krążownik jest w pełnej gotowości. Czekamy tylko na sygnał z „Zimorodka”, by wkroczyć do akcji.

DZIEŃ DWUDZIESTY PIERWSZY

Wczesnym rankiem Robert wyszedł na pokład. Obserwował spokojne morze, kiedy podszedł do niego kapitan Simpson.

– Dzień dobry. Wygląda na to, że pogoda się utrzyma, panie Smith.

– Tak.

– Będziemy w Marsylii o trzeciej. Na długo się tam zatrzymamy?

– Nie wiem – odpowiedział uprzejmie Robert. – Zobaczymy.

– Rozumiem.

Robert patrzył na oddalającego się Simpsona. Cóż takiego było w tym człowieku, co wywoływało niepokój?

Robert wrócił na rufę i uważnie zlustrował horyzont. Niczego nie dojrzał, ale jednak… W przeszłości instynkt już nieraz uratował mu życie. Dawno nauczył się na nim polegać. Coś było nie w porządku.

Za horyzontem krążownik włoskiej Marynarki Wojennej „Stromboli” wziął kurs na „Zimorodka”.

Susan zeszła na śniadanie blada i mizerna.

– Dobrze spałaś, kochanie? – zapytał Monte.

– Świetnie – odpowiedziała Susan.

A więc nie zajmują wspólnej kabiny! Robert poczuł niczym nie uzasadnioną satysfakcję. Kiedy byli małżeństwem, zawsze spali w jednym łóżku. Susan tuliła swe nagie, dojrzałe ciało do niego. Jezu, muszę przestać o tym myśleć.

Przed „Zimorodkiem” po jego prawej burcie pojawiła się powracająca z połowu łódź rybacka z Marsylii.

– Macie ochotę na świeże ryby na obiad? – spytała Susan. Obaj mężczyźni skinęli głowami.

– Oczywiście.

Byli niemal w jednej linii z kutrem.

– Kiedy dotrzemy do Marsylii? – zagadnął Robert mijającego ich właśnie kapitana Simpsona.

– Za dwie godziny, panie Smith. Marsylia to interesujący port. Był pan tam już kiedyś?

– To rzeczywiście interesujący port – przyznał Robert.

W sali łączności SIFAR obaj pułkownicy odczytywali depeszę, która dopiero co nadeszła z „Zimorodka”. Zawierała tylko jedno słowo: „Teraz”.

– Gdzie jest obecnie „Zimorodek?” – spytał pułkownik Cesar.

– Są dwie godziny drogi od Marsylii i płyną w kierunku portu.

– Rozkazać, by „Stromboli” dogonił jacht i by wkroczyli na jego pokład.

Trzydzieści minut później krążownik włoskiej Marynarki Wojennej „Stromboli” znalazł się w pobliżu „Zimorodka”. Susan i Monte stali na mostku, obserwując nadpływający okręt.

Z krążownika dobiegło ich wołanie.

– Ahoj, „Zimorodek”. Wchodzimy na pokład.

Susan i Monte wymienili spojrzenia. Kapitan Simpson podszedł do nich.

– Panie Banks…

– Słyszałem. Proszę zatrzymać silniki.

– Tak jest.

Minutę później silniki zamilkły i jacht znieruchomiał na wodzie. Susan razem z mężem obserwowali uzbrojonych marynarzy z krążownika spuszczających szalupę.

Nie minęło dziesięć minut, a kilkunastu mężczyzn już wspinało się po drabince na pokład „Zimorodka”.

Prowadzący akcję podporucznik marynarki powiedział:

– Przykro mi, że pana niepokoję, panie Banks. Jednak władze Włoch mają podstawy, by podejrzewać, że ukrywacie państwo poszukiwanego przez Interpol człowieka. Mamy rozkaz przeszukać jacht.

Susan stała, przyglądając się, jak marynarze rozbiegają się po pokładzie, kierując się na dół, do kabin.

– Nic nie mów.

– Ale przecież…

– Ani słowa.

Stali obserwując w milczeniu przebieg poszukiwań. Pół godziny później wszyscy marynarze ponownie zebrali się na głównym pokładzie.

– Ani śladu, panie poruczniku – zameldował jeden z nich.

– Jesteście pewni?

– Całkowicie, panie poruczniku. Na jachcie nie ma żadnych pasażerów, a każdego członka załogi dokładnie sprawdziliśmy.

Porucznik stał przez chwilę, nie ukrywając rozczarowania. Jego przełożeni popełnili duży błąd.

Odwrócił się do Montego, Susan i kapitana Simpsona.

– Winien jestem państwu przeprosiny – powiedział. – Bardzo mi przykro, że sprawiłem państwu kłopot. Już opuszczamy jacht. – Odwrócił się, by odejść.

– Panie poruczniku…

– Słucham?

Człowiek, którego szukacie, pół godziny temu przesiadł się na kuter rybacki. Powinniście bez trudu go złapać.

Pięć minut później „Stromboli” gnało całą mocą maszyn w stronę Marsylii. Podporucznik miał wszelkie powody do zadowolenia. Rządy połowy świata ścigały porucznika Roberta Bellamy’ego, a on będzie właśnie tym, który go odnajdzie. Czeka mnie za to ładny awans - myślał.

Oficer nawigacyjny zawołał z mostka:

– Panie poruczniku, czy mógłby pan do nas przyjść?

Czyżby już dostrzegli kuter? Podporucznik pospieszył na mostek.

– Proszę spojrzeć!

Oficer rzucił okiem i serce mu zamarło. Przed nimi, aż po sam horyzont, płynęła cała flota rybacka Marsylii, setka identycznych łodzi, wracających do portu. Nie było sposobu, by zidentyfikować tę, na pokładzie której znajdował się porucznik Bellamy.