Pięknie - pomyślał gorzko Robert. – Ratujemy życie tym biedakom, a jedyne, co niszczymy, to ich kraj.
Lotniskowiec „Ranger” wyposażono w najnowocześniejsze urządzenia, jakie tylko można było pomieścić na jego pokładzie. Okręt służył jako baza dla szesnastu samolotów, czterdziestu oficerów i trzystu pięćdziesięciu żołnierzy. Harmonogram lotów ogłaszano na trzy, cztery godziny przed pierwszym startem danego dnia.
W sekcji planowania lotów, będącej częścią pokładowego centrum wywiadowczego, wręczano strzelcom pokładowym najświeższe dane i zdjęcia z lotów rekonesansowych, a oni na tej podstawie opracowywali szczegółowy plan akcji.
– Jezu, ale nam się dzisiaj trafiło – powiedział Edward Whittaker, strzelec Roberta.
Edward Whittaker wyglądał jak młodsza wersja swego ojca, ale miał zupełnie inny charakter. O ile admirał był srogi, pełen godności i powagi, o tyle jego syn był szczery, serdeczny i życzliwy. Traktowano go jak swojego. Żołnierze wybaczyli mu nawet to, że jest synem ich dowódcy. Był najlepszym strzelcem w eskadrze i szybko zaprzyjaźnił się z Robertem.
– Jaki bierzemy kurs? – zapytał Robert.
– Za nasze grzechy wyciągnęliśmy trasę numer sześć.
Była to najbardziej niebezpieczna misja. Oznaczała lot na północ, do Hanoi, Hąjfongu i w górę delty Rzeki Czerwonej, gdzie skupiono najsilniejszą artylerię przeciwlotniczą. Sytuacja przypominała przeniesioną żywcem z „Paragrafu 22”: nie wolno im było bombardować żadnych celów strategicznych, jeśli w pobliżu znajdowała się ludność cywilna, a Wietnamczycy, nie w ciemię bici, natychmiast rozlokowali wokół swoich wszystkich urządzeń militarnych ludność cywilną. Wśród armii sprzymierzonych było wiele szemrania, ale prezydent Lyndon Johnson, siedzący bezpiecznie w Waszyngtonie, był nieugięty.
Dwanaście lat, podczas których oddziały amerykańskie walczyły w Wietnamie, stanowiło najdłuższy okres wojenny w całej historii Ameryki. Robert Bellamy znalazł się w Azji pod koniec 1972 roku, kiedy Marynarka borykała się z poważnymi problemami. Wiele eskadr F-4 uległo zniszczeniu. Choć maszyny te przewyższały radzieckie migi, Marynarka Amerykańska traciła jeden samolot F-4 na każde dwa zestrzelone migi. Stosunek ten był nie do zaakceptowania.
Robert został wezwany do siedziby admirała Ralpha Whittakera.
– Chciał się pan ze mną widzieć, panie admirale?
– Poruczniku, ma pan opinię nieustraszonego pilota. Potrzebuję pańskiej pomocy.
– Tak jest, panie admirale.
– Cholerny wróg niszczy nas. Przeprowadziłem szczegółową analizę. To nie wina naszych samolotów – to niedostateczne przeszkolenie załóg, które na nich latają. Rozumie mnie pan?
– Tak jest, panie admirale.
– Chcę, by dobrał pan sobie grupę ludzi i przeszkolił ją dodatkowo w manewrach i wykorzystaniu broni…
Nowo utworzony zespół nazwano Strzelcami Wyborowymi i zanim jeszcze zakończyło się szkolenie, stosunek strat zmienił się z dwóch do jednego na dwanaście do jednego. Na każde dwa strącone F-4 zestrzeliwano teraz dwadzieścia cztery migi. Po ośmiu tygodniach intensywnego szkolenia porucznik Bellamy wrócił na swój okręt. Powitał go tam osobiście admirał Whittaker.
– Poruczniku, odwalił pan kawał dobrej roboty.
– Dziękuję, panie admirale.
– A teraz pokażcie, co umiecie.
– Jesteśmy gotowi, panie admirale.
Robert odbył z „Rangera” trzydzieści cztery loty bojowe bez wypadku.
Jego trzydziesty piąty lot miał wieść trasą numer sześć.
Minęli Hanoi i skierowali się na północny zachód, w stronę Phu Tho i Zatoki Yen; obrona przeciwlotnicza stawała się coraz bardziej zacięta. Edward Whittaker siedział po prawej stronie Roberta, wpatrując się w ekran i nasłuchując złowieszczych, basowych odgłosów radarów wroga przeczesujących firmament.
Niebo wokół nich przywodziło na myśl święto Czwartego Lipca; pokryte było smugami białego dymu z lekkich dział, ciemnoszarymi chmurami po wybuchach pocisków pięćdziesięciopięciomilimetrowych, czarnymi obłokami po bombach stumilimetrowych i kolorowymi zygzakami od pocisków z ciężkiej broni maszynowej.
– Zbliżamy się do celu – zameldował Edward. Jego głos w słuchawkach brzmiał dziwnie, jakby dochodził skądś z daleka.
– Roger.
Samolot A-6A Intruder osiągał ponad osiemset kilometrów na godzinę i przy tej prędkości, nawet obciążony bombami, prowadził się wyjątkowo dobrze, a poruszał zbyt szybko, by wróg mógł go wyśledzić.
Robert wyciągnął rękę i przekręcił jedną z gałek. Tuzin 250-kilogramowych bomb mógł być teraz zrzucony w każdej chwili. Zmierzali wprost nad cel.
– Romeo… masz nad sobą gościa w pozycji „godzina czwarta” – rozległo się w słuchawkach.
Bellamy obejrzał się za siebie. Wprost na niego pędził mig. Robert zrobił zwrot i wprowadził maszynę w lot nurkowy. Miga miał na ogonie. Samolot nieprzyjaciela wystrzelił pocisk rakietowy. Robert spojrzał na tablicę rozdzielczą. Rakieta zbliżała się gwałtownie. Trzysta metrów… Sto osiemdziesiąt… Sto dwadzieścia…
– Psiakrew! – wrzasnął Edward. – Na co czekamy?
Robert wytrzymał do ostatniej chwili, a następnie uwolnił strumień metalowego złomu, kierując jednocześnie maszynę w górę; rakieta podążyła w ślad za kupą żelastwa i wybuchła na powierzchni ziemi, nie czyniąc większych szkód.
– Dzięki ci, Boże – westchnął Edward. – I tobie też, stary.
Robert kontynuował wznoszenie i zawisnął za migiem. Pilot chciał zrobić unik, ale było już za późno. Robert wystrzelił pocisk typu Sidewinder i obserwował, jak ten zbliżył się do ogona miga, po czym eksplodował. W chwilę potem niebo pokryło się odłamkami metalu.
– Dobra robota, Romeo – rozległ się głos w słuchawkach.
Samolot znalazł się nad celem.
– No to bum! – powiedział Edward, naciskając czerwony guzik uwalniający bomby. Obserwował, jak spadały na cel. Zadanie wykonane. Robert zawrócił maszynę w kierunku lotniskowca.
W tym samym momencie poczuli ostre szarpnięcie. Szybki i zwrotny bombowiec stał się nagle niemrawy.
– Trafili nas! – krzyknął Edward.
Obydwie lampki alarmowe zaczęły migotać czerwonym światłem. Samolot począł w sposób nie kontrolowany spadać.
– Romeo, tu Tygrys – rozległ się głos w słuchawkach. – Chcecie, żeby was osłaniać?
Robert w ułamku sekundy podjął decyzję.
– Nie, lećcie nad swoje cele. Spróbuję wrócić do bazy.
Maszyna zwolniła i było nią trudniej kierować.
– Szybciej – powiedział nerwowo Edward – bo spóźnimy się na obiad.
Robert spojrzał na wysokościomierz. Wskazówka opadała gwałtownie.
– Romeo do bazy – powiedział do mikrofonu. – Zostaliśmy trafieni.
– Baza do Romea. Jak poważne są uszkodzenia?
– Nie wiem. Myślę, że dolecimy.
– Chwileczkę – usłyszał w słuchawkach, a za moment: – Meldujcie się: „Przybywa Charlie”.
Oznaczało to, że dostaną zgodę na natychmiastowe lądowanie.
– Roger.
– Powodzenia.
Samolotem zaczęło rzucać. Robert starał się wyrównać lot i nabrać wysokości.
– No, skarbie, na pewno dasz radę. – Twarz Roberta była pełna napięcia. Zbyt szybko tracili wysokość. – Ile nam zostało czasu do bazy?
Edward spojrzał na wykres.
– Siedem minut.