– Wojny Gwiezdne. System satelitów, mających zestrzeliwać radzieckie międzykontynentalne rakiety balistyczne.
Li pokręcił głową.
– Nie. To jedynie przykrywka. Programu SDI nie stworzono z myślą o walce z Rosjanami. Został zaprojektowany w celu niszczenia UFO. To jedyny sposób powstrzymania kosmitów.
Robert siedział w milczeniu, oszołomiony, próbując ogarnąć to, co mówił Li Po. Odgłosy grzmotów stawały się coraz bliższe.
– Chcesz powiedzieć, że stoją za tym rządy…?
Powiedzmy, że w każdym rządzie istnieje pewna koteria. Operacja „Dzień Sądu” jest prowadzona nieoficjalnie. Rozumiesz teraz?
– Mój Boże, czyli że władze nie zdają sobie sprawy z tego, co… – Spojrzał na Li. – Li, jak ty się o tym dowiedziałeś?
– To bardzo proste, Robercie – powiedział spokojnie Li. – Jestem chińskim łącznikiem. – W jego dłoni pojawiła się baretta.
Robert wpatrywał się w pistolet.
– Li…!
Li pociągnął za spust i odgłos wystrzału zmieszał się z ogłuszającym łoskotem grzmotu i oślepiającą błyskawicą za oknem.
Rozdział 48
Obudziły ją pierwsze krople deszczu. Leżała na ławce w parku, zbyt wyczerpana, by się poruszyć. Przez ostatnie dwa dni czuła, jak opuszcza ją energia życiowa. Umrę na tej planecie. Zapadła w sen, z którego sądziła, że się już nie obudzi. I wtedy zaczęło padać. Błogosławiony deszcz. Nie mogła w to uwierzyć. Uniosła dłonie do nieba i poczuła zimne krople, padające na jej twarz. Ulewa wzmagała się. Świeża, czysta woda. Wstała i wyciągnęła ręce, pozwalając, by woda spływała po nich, dając jej nowe siły, przywracając ją znów do życia. Czekała, aż woda wypełni każdą komórkę jej ciała; wkrótce poczuła, że całe zmęczenie mija. Stawała się coraz silniejsza i w końcu pomyślała: Jestem gotowa. Potrafię znów jasno rozumować. Wiem, kto może mi pomóc odnaleźć drogę powrotu. Wyciągnęła mały nadajnik, zamknęła oczy i zaczęła się koncentrować.
Rozdział 49
Życie Robertowi uratowała błyskawica. W chwili gdy Li Po zaczął naciskać spust broni, na moment rozproszył go błysk światła za oknem. Robert przesunął się i kula, zamiast w pierś, trafiła go w prawe ramię.
Kiedy Li uniósł broń, by ponownie strzelić, Robert zrobił wymach nogą i wytrącił pistolet z ręki Li. Chińczyk rzucił się do przodu i z całej siły uderzył Roberta w ranne ramię. Ból był rozdzierający. Marynarka Roberta przesiąknęła krwią. Walnął Li łokciem, aż ten jęknął z bólu. Próbował odpowiedzieć mu śmiertelnym ciosem shuto w szyję, ale Robert zrobił unik. Mężczyźni stanęli naprzeciwko siebie, ciężko dysząc, szykując się do kolejnego zwarcia. Walczyli w milczeniu, oddając się śmiertelnemu rytuałowi starszemu niż sam czas; wiedzieli, że tylko jeden z nich wyjdzie z tego pojedynku żywy. Robert tracił siły. Ból w ramieniu wzmagał się, krew kapała na podłogę.
Czas pracował na korzyść Li. Muszę to szybko zakończyć - pomyślał Robert. Zrobił wymach nogą. Li, zamiast wykonać unik, przyjął na siebie cios i znalazł się wystarczająco blisko Roberta, by wbić mu łokieć w ramię. Robert zatoczył się. Li obrócił się, wyrzucając jednocześnie nogę do tyłu; Robert zachwiał się. W następnej sekundzie Li skoczył na niego i zaczął okładać go pięściami, raz za razem uderzając w krwawiące ramię, zmuszając Roberta do cofania się. Bellamy był zbyt słaby, by powstrzymać grad ciosów. Pociemniało mu w oczach. Sczepił się z Li i padając pociągnął go za sobą. Zwalili się na szklany stolik, rozbijając go w drobny mak. Robert leżał na podłodze nie mając siły się poruszyć. To już koniec - pomyślał. – Wygrali.
Był półprzytomny, czekał na ostateczny cios. Ale nic się nie działo. Wolno uniósł głowę, czując nieznośny ból. Li leżał na podłodze obok niego, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Wielka szklana drzazga sterczała z jego piersi niczym przezroczysty sztylet.
Robert z trudem usiadł. W wyniku upływu krwi zupełnie opadł z sił. Jego ramię stanowiło jeden wielki ocean bólu. Muszę iść do lekarza -pomyślał. – Jak on się nazywa… ten, z którego pomocy korzystałem już kiedyś w Paryżu… pracuje w Szpitalu Amerykańskim… Hilsinger. Tak, Leon Hilsinger.
Doktor Hilsinger zbierał się do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. Pielęgniarka poszła już do domu, więc sam podniósł słuchawkę.
– Doktor Hilsinger? – spytał ktoś niewyraźnie.
– Tak.
– Mówi Robert Bellamy… potrzebuję pańskiej pomocy. Jestem poważnie ranny. Czy pomoże mi pan?
– Oczywiście. Gdzie pan jest?
– Nieważne. Spotkamy się za pół godziny w Szpitalu Amerykańskim.
– Dobrze. Proszę pójść prosto do Izby Przyjęć.
– Panie doktorze, niech pan nikomu nie mówi, że dzwoniłem.
– Ma pan moje słowo. – Połączenie zostało przerwane.
Doktor Hilsinger wykręcił numer.
– Właśnie miałem telefon od porucznika Bellamy’ego. Za pół godziny będę się z nim widział w Szpitalu Amerykańskim.
– . Dziękuję panu, panie doktorze.
Doktor Hilsinger odłożył słuchawkę. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi i uniósł wzrok. W progu stał Robert Bellamy; w ręku trzymał pistolet.
– Po namyśle doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli tutaj udzieli mi pan pomocy – odezwał się Robert.
Lekarz starał się ukryć zdumienie.
– Powinien… powinien pan pojechać do szpitala.
– To zbyt blisko kostnicy. Proszę mnie tutaj jakoś załatać, i niech pan to zrobi szybko. – Miał trudności z mówieniem.
Doktor Hilsinger próbował protestować, ale po chwili zmienił zdanie.
– Dobrze, jak pan sobie życzy. Dam panu jakiś anestetyk. To…
– Proszę nawet o tym nie myśleć – przerwał mu Robert. – Żadnych sztuczek. – W lewej dłoni ściskał pistolet. – Jeśli nie wyjdę stąd żywy, pan również zginie. Ma pan jakieś pytania? – Czuł, że za chwilę zemdleje.
Doktor Hilsinger głośno przełknął ślinę.
– Nie.
W takim razie proszę się brać do roboty.
Doktor Hilsinger zaprowadził Roberta do następnego pomieszczenia, w którym znajdował się gabinet lekarski pełen sprzętu medycznego. Robert wolno i ostrożnie ściągnął kurtkę. Trzymając w dłoni broń, usiadł na stole. Doktor Hilsinger wziął do ręki skalpel. Palce Roberta zacisnęły się na spuście.
– Spokojnie – powiedział nerwowo doktor Hilsinger. – Chcę jedynie przeciąć koszulę.
Rana wciąż krwawiła.
– W środku tkwi kula – powiedział doktor Hilsinger. – Nie zniesie pan bólu, jeśli nie dam panu…
– Nie! – Nie miał zamiaru pozwolić się oszołomić żadnymi środkami przeciwbólowymi. – Proszę ją wyjąć bez znieczulenia.
– Jak pan sobie życzy.
Robert obserwował, jak lekarz podszedł do autoklawu i włożył do niego parę kleszczy. Siedział na brzegu stołu, próbując walczyć z ogarniającymi go zawrotami głowy. Zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, doktor Hilsinger stał przy nim, trzymając w ręku kleszcze.
– Zaczynamy. – Zanurzył kleszcze w świeżej ranie. Robert krzyknął z bólu na cały głos. Przed oczami przelatywały mu jasne błyskawice. Zaczął tracić przytomność.
– Już po wszystkim – powiedział doktor Hilsinger.
Robert siedział i oddychał głęboko, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
Doktor Hilsinger przypatrywał mu się uważnie.
– Dobrze się pan czuje?
Minęło trochę czasu, nim Robert odzyskał głos.