– Odstawię cię w samą porę na gorącą zupę. – Robert prowadził maszynę, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności, używając przepustnicy i sterów, by utrzymać ją na właściwym kursie. Wciąż w zastraszającym tempie tracili wysokość. W końcu Robert ujrzał przed sobą błękitne, połyskujące wody Zatoki Tonkińskiej.
– Jesteśmy w domu, stary – powiedział. – Jeszcze tylko parę kilometrów.
– Wspaniale. Nigdy nie wątpiłem w to, że…
Nie wiadomo skąd pojawiły się dwa migi i z okropnym rykiem silników zaatakowały samolot. Kule zaczęły walić w kadłub maszyny.
– Eddie! Skacz! – Robert odwrócił się, by spojrzeć. Edward siedział bezwładnie w fotelu, przytrzymywany jedynie pasami, cały prawy bok miał rozerwany, a ściany kabiny zbryzgane były krwią.
– Nie! – krzyknął Robert.
Sekundę później poczuł gwałtowne, bolesne uderzenie w pierś. Jego kombinezon w jednej chwili przesiąknął krwią. Samolot zaczął pikować. Robert poczuł, że traci przytomność. Ostatnim wysiłkiem woli odpiął pasy bezpieczeństwa. Odwrócił się, by po raz ostatni spojrzeć na Edwarda.
– Przepraszam – wyszeptał i stracił przytomność.
Nie pamiętał, jak to się stało, że wyskoczył z samolotu i opadł na spadochronie na powierzchnię wody. Wysłano sygnał SOS i śmigłowiec Sikorsky SH-3A Sea King z USS Yorktown krążył już, by go wyłowić. Załoga obserwowała z oddali kierujące się w stronę rozbitka chińskie dżonki, które na szczęście nie zdążyły dopłynąć.
Kiedy Robert znalazł się na pokładzie śmigłowca, sanitariusz rzucił tylko jedno spojrzenie na jego zmasakrowane ciało i powiedział:
– Jezu Chryste, nie dowieziemy go do szpitala!
Zrobili mu zastrzyk z morfiny, owinęli klatkę piersiową ściśle bandażami i odstawili go do 12 Szpitala Polowego w bazie Cu Chi.
„Dwunastka” obsługiwała bazy w Cu Chi, Tay Ninh i Dau Tieng. Miała czterysta łóżek na kilku oddziałach, rozmieszczonych w pawilonach, ustawionych wokół dziedzińca w kształcie litery U i połączonych krytymi pasażami. Szpital dysponował dwoma oddziałami intensywnej terapii; jednym dla przypadków chirurgicznych, drugim – specjalizującym się w leczeniu oparzeń, i oba były przepełnione. Kiedy Roberta wnoszono do środka, na podłodze szpitalnej zostawał za nim jasnoczerwony krwawy ślad.
Padający z nóg chirurg przeciął bandaże na piersi Roberta, obrzucił go jednym spojrzeniem, po czym powiedział znużonym głosem:
– Nie wykaraska się z tego. Zabierzcie go do chłodni – i poszedł dalej.
Robert, momentami odzyskujący przytomność, by po chwili znów ją stracić, usłyszał dobiegający gdzieś z oddali głos lekarza. A więc to tak - pomyślał. – Co za kretyńska śmierć.
– Nie chcesz umierać, prawda, marynarzu? Otwórz oczy. No, dalej.
Uniósł powieki i zobaczył zamazany kontur białego fartucha i twarzy kobiecej. Kobieta mówiła coś jeszcze, ale nie mógł odróżnić słów. W sali było zbyt głośno, wypełniała ją kakofonia krzyków i jęków pacjentów, głosy lekarzy wydających polecenia, tupot nóg zaaferowanych sióstr pielęgnujących rzucających się na łóżkach chorych.
Następne czterdzieści osiem godzin zapisało się w pamięci Roberta jako mieszanina bólu i delirium. Dopiero później dowiedział się, że pielęgniarka, Susan Ward, ubłagała doktora, by go zoperował, i oddała do transfuzji własną krew. W żyły zmaltretowanego Roberta wbito trzy igły i pompowano przez nie krew, walcząc o utrzymanie go przy życiu.
Po zakończeniu operacji chirurg westchnął:
– To była jedynie strata czasu. Nie ma więcej niż dziesięć procent szans, by z tego wyjść.
Ale lekarze nie znali Bellamy’ego. A on nie znał Susan Ward. Robertowi wydawało się, że zawsze, gdy tylko otwierał oczy, Susan była przy nim, trzymając go za rękę, głaszcząc po czole, pielęgnując go, błagając, by przeżył. Przez większość czasu majaczył w gorączce. Susan siedziała cicho obok niego, w ciemnej sali, czuwając nad nim samotnie w środku nocy, słuchając jego majaczeń.
– …DOD nie ma racji, nie można pionowo atakować celu, bo maszyna spadnie do wody… powiedz im, by nadlatywali na cel pod pewnym kątem… powiedz im, by… – mamrotał.
– Dobrze, powiem – zapewniała go Susan.
Ciało Roberta zlane było potem. Susan obmywała je.
– …trzeba poluzować wszystkie pięć zawleczek, w przeciwnym razie nie będziecie się mogli katapultować. Sprawdź je…
– Dobrze. A teraz śpij.
– …przycisk do jednoczesnego uwalniania pocisków źle działa. Bóg jeden wie, gdzie spadły bomby…
Na ogół Susan nie rozumiała, o czym mówi jej pacjent.
Susan Ward, przełożona pielęgniarek na bloku operacyjnym, była najlepsza ze wszystkich sióstr. Pochodziła z małego miasteczka w stanie Idaho; wychowywała się z chłopakiem z sąsiedztwa, Frankiem Prescottem, synem burmistrza. Całe miasto przypuszczało, że pewnego dnia się pobiorą.
Susan miała młodszego brata, Michaela, którego ubóstwiała. W dniu swych osiemnastych urodzin Michael został wysłany do Wietnamu; Susan codziennie pisała do niego listy. Trzy miesiące po wstąpieniu Michaela do wojska rodzina otrzymała telegram i jeszcze przed jego otwarciem Susan wiedziała, co zawiera.
Kiedy Frank Prescott dowiedział się, co się stało, natychmiast przybiegł.
– Tak mi przykro, Susan. Bardzo lubiłem Michaela. – Ale popełnił błąd, dodając: – Wiesz co, pobierzmy się natychmiast.
Susan spojrzała na niego i w jednej chwili podjęła decyzję.
– Nie. Mam do zrobienia coś bardzo ważnego.
– Na miłość boską! Cóż może być ważniejszego od poślubienia mnie?
Ważniejszy był Wietnam.
Susan Ward poszła do szkoły dla pielęgniarek.
Już od jedenastu miesięcy pracowała niestrudzenie w Wietnamie, kiedy przywieziono porucznika Roberta Bellamy’ego i wydano na niego wyrok śmierci. Takie postępowanie było na porządku dziennym w szpitalach polowych. Lekarze badali dwóch czy trzech pacjentów i decydowali, którego z nich spróbują uratować. Susan nigdy nie potrafiła powiedzieć, co nią kierowało, ale rzuciła tylko jedno spojrzenie na udręczone ciało Roberta Bellamy’ego i wiedziała, że nie pozwoli mu umrzeć. Czy próbowała ratować swego brata? Czy może było to co innego? Wyczerpana i przepracowana, zamiast odpocząć, każdą wolną chwilę spędzała opiekując się Bellamym.
Susan zapoznała się z aktami personalnymi swego pacjenta. As lotnictwa marynarki, instruktor, odznaczony Krzyżem Marynarki. Urodzony w Harvey w stanie Illinois, małym mieście przemysłowym na południe od Chicago. Po college’u wstąpił do Marynarki, szkolenie odbył w Pensacola. Kawaler.
Każdego dnia, gdy Robert Bellamy znajdował się jeszcze na cienkiej granicy między życiem a śmiercią, Susan szeptała do niego:
– No, dalej, marynarzu. Czekam na ciebie.
Pewnej nocy, sześć dni po przyjęciu do szpitala, Robert jak zwykle majaczył w gorączce, gdy nagle usiadł na łóżku, spojrzał na Susan i powiedział zupełnie przytomnie:
– To nie sen. Ty istniejesz naprawdę. Susan poczuła, że serce zabiło jej mocniej.
– Tak – powiedziała łagodnie. – Istnieję naprawdę.
– Myślałem, że to sen. Myślałem, że jestem w niebie, i że Bóg przydzielił mi ciebie.
Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała poważnie:
– Zabiłabym cię, gdybyś umarł. Powiódł wzrokiem po zatłoczonej sali.
– Gdzie… gdzie ja jestem?
– W 12 Szpitalu Polowym w Cu Chi.
– Od jak dawna?
– Od sześciu dni.
– A Eddie…
– Bardzo mi przykro.
– Muszę o tym powiedzieć admirałowi. Ujęła dłoń Roberta i powiedziała łagodnie:
– Wie o wszystkim. Odwiedził cię tutaj. Do oczu Roberta napłynęły łzy.