– Dopóki Żydzi nie pojmą, jaki cel stoi obecnie przed nimi. Aż zrozumieją, że diasporyzm to idea stworzona dla ich własnego dobra. Pańskie nazwisko… Pierre…?
– Roget – dokończyłem. – Łatwo zapamiętać.
Zaśmiał się zbyt głośno, abym mógł uznać to rozbawienie za szczere. On wie, pomyślałem odkładając słuchawkę. On doskonale wie, kim jestem.
ROZDZIAŁ 2
NIE MOJE ŻYCIE
Zgodnie z zeznaniami sześciu starych już dzisiaj ludzi, którzy przeżyli Treblinkę, w trakcie piętnastu miesięcy od lipca 1942 roku do września 1943 – kiedy to blisko milion Żydów zostało zamordowanych w Treblince – operatorem komory gazowej był strażnik, znany wśród więźniów jako Iwan Groźny. Lubował się on w dręczeniu i torturowaniu, głównie za pomocą ostrych narzędzi, nagich mężczyzn, kobiet i dzieci stłoczonych przed komorą i oczekujących na zagazowanie. Iwan był silnym fizycznie, porywczym, niewykształconym radzieckim żołnierzem, dwudziestoparoletnim Ukraińcem wziętym do niewoli na froncie wschodnim. Wraz z setkami innych ukraińskich odszczepieńców przeszedł specjalne przeszkolenie pod nadzorem SS. Z tejże grupy rekrutowały się właśnie załogi Bełżca, Sobiboru i Treblinki – obozów zagłady umiejscowionych na terenie Polski.
Obrońcy Johna Demianiuka, spośród których jeden – Yoram Sheftel – był Izraelczykiem, nie negowali istnienia „Iwana Groźnego” ani też nie poddawali w wątpliwość okropieństw, jakich się dopuścił. Twierdzili jedynie, iż John Demianiuk i „Iwan Groźny” to dwie różne osoby i że oskarżenie opiera się na bezwartościowych świadectwach. Przekonywali, że słabe technicznie zdjęcie zaprezentowane ocalałym z Treblinki przez izraelską policję nie może stanowić dowodu, gdyż wyraźnie sugerowano świadkom, że Demianiuk to Iwan. Argumentowali, iż jedyny wartościowy dokument – przepustka z Trawników, obozu szkolnego SS, zawierająca nazwisko, dane, fotografię oraz podpis Demianiuka – to fałszywka spreparowana przez KGB w celu oczywistej dyskredytacji nacjonalistów ukraińskich. Twierdzili, że w okresie, gdy „Iwan Groźny” obsługiwał komorę gazową w Treblince, Demianiuk znajdował się w niemieckim obozie jenieckim na odludziu Polski, w pobliżu któregoś z obozów śmierci. Podsądny Demianiuk to jakoby pracowity, religijny, lubiący ognisko domowe człowiek, który wyemigrował z Europy do Ameryki wraz z ukraińską żoną i małym dzieckiem w roku 1952. W Stanach już przyszła na świat dwójka następnych potomków; Demianiuk to wykwalifikowany mechanik samochodowy, przyzwoity, uczciwy Amerykanin, obracający się w kręgu innych ukraińskich emigrantów osiadłych na przedmieściach Cleveland. Obrona głosiła, iż Demianiuk uwielbia swój warzywny ogródek i pierogi, które pomaga przygotowywać kobietom na dni prawosławnych świąt. Jedyne jego przestępstwo to fakt, że urodził się na Ukrainie mniej więcej w tych samych latach co Iwan z Treblinki i być może nawet przypomina go nieco z wyglądu. Zresztą ludzie, którzy ocaleli z Treblinki, nie widzieli przecież swego oprawcy od przeszło czterdziestu lat. Na wstępie procesu Demianiuk powiedział przed sądem:
– Nie jestem tym strasznym człowiekiem, o którego wam chodzi. Jestem niewinny.
Wyczytałem to wszystko z grubego zbioru odbitych na ksero artykułów dotyczących procesu Demianiuka, jaki nabyłem w redakcji „The Jerusalem Post”, anglojęzycznej izraelskiej gazety. Jadąc z lotniska zobaczyłem stosowne ogłoszenie w tymże czasopiśmie i po zarejestrowaniu się w hotelu – miast zadzwonić do Aptera i umawiać się z nim na spotkanie, jak wcześniej planowałem – wziąłem taksówkę i udałem się wprost do siedziby „Jerusalem Post”. Następnie, nim poszedłem do restauracji na obiad z Aaronem, przeczytałem uważnie kilkaset fiszek. Niektóre z nich datowane były na jakieś dziesięć lat wstecz, kiedy to rozpoczęły się wstępne starania o uzyskanie w amerykańskim sądzie ekstradycji Demianiuka.
Czytałem to przy stoliku na wewnętrznym podwórku hotelu American Colony. Zwykle zatrzymywałem się w Mishkenot Sha’ananim, siedzibie przeznaczonej dla odwiedzających Izrael naukowców i artystów, prowadzonej przez fundację zorganizowaną przez burmistrza Jerozolimy, oddalonej o ledwie kilkaset metrów od hotelu King David. Parę miesięcy wcześniej zarezerwowałem sobie tam apartament, lecz na dzień przed opuszczeniem Londynu wycofałem rezerwację i złożyłem inną w American Colony, hotelu kierowanym przez Arabów i położonym na drugim końcu Jerozolimy, dosłownie na granicy sprzed 1968 roku, która oddzielała izraelską od jordańskiej części miasta – całkiem blisko dzielnicy zamieszkanej przez Arabów, gdzie przed kilkoma tygodniami wybuchły zamieszki. Wyjaśniłem Claire, że muszę zmienić rezerwację, aby trzymać się możliwie z dala od tamtego Philipa Rotha, zamieszkałego w King David. Fakt, iż zatrzymam się w arabskim hotelu, zmniejszy do minimum prawdopodobieństwo przypadkowego spotkania z tym człowiekiem, przed którym przecież sama mnie ostrzegała.
– Zwiększa jednak ryzyko – odparła – że oberwiesz kamieniem w czasie rozruchów.
– Zrozum – tłumaczyłem – będę tam incognito. To najrozsądniejsze rozwiązanie w obecnej sytuacji.
– Nie. Najrozsądniej gdybyś prosił Aarona tu, do Londynu, i udostępnił mu gościnny pokój.
Ponieważ akurat tego samego dnia, kiedy wylatywałem do Izraela, Claire wybierała się do Afryki, gdzie w Kenii miała kręcić film, powiedziałem jej – podczas naszego rozstania na Heathrow – że jest bardziej prawdopodobne, iż na ulicach Nairobi zostanie pożarta przez lwy, niż że stanie mi się coś złego w hotelu pierwszej klasy na obrzeżach wschodniej Jerozolimy. Pokręciła tylko smutno głową i odeszła.
Przeczytałem wszystkie odbitki, włącznie z kopią artykułu sprzed tygodnia, dotyczącego prośby wniesionej przez obrońcę, Yorama Sheftela, by dołączyć do akt dziesięć nowych dokumentów.
Zacząłem się wówczas zastanawiać, czy to w czasie procesu Demianiuka oszust wpadł na myśl, by podszyć się pode mnie, zainspirowany przebiegiem sprawy i kłopotów z ostateczną identyfikacją podsądnego. Czy też może celowo wybrał proces na moment i miejsce swego występu, wiedząc na co nacelowana będzie uwaga izraelskich mediów. Zniesmaczyło mnie, iż postanowił zainscenizować swą komedię posługując się rzeczywistą tragedią. I po raz pierwszy tak naprawdę wkurzyłem się: ktoś z premedytacją zdecydował się na szyty grubymi nićmi szwindel, który zakładał splot moich losów z jego losami na scenie, w tle której toczył się rzeczywisty dramat.
Podczas obiadu tego samego dnia zastanawiałem się wciąż, czy nie poprosić Aarona, by polecił mi jakiegoś jerozolimskiego prawnika, z którym mógłbym przedyskutować swój problem. Milczałem jednak, natomiast Aaron rozwodził się na temat swego nowego gościa: Francuzki, wykładowczyni uniwersyteckiej, matki dwojga dzieci, odnalezionej jako noworodek na podwórzu jednego z paryskich kościołów na kilka zaledwie miesięcy przed oswobodzeniem tego miasta przez aliantów w 1944.
Wychowali ją przybrani rodzice w wierze katolickiej, lecz przed kilku laty doszła do przekonania, że z pewnością przyszła na świat jako żydowskie dziecko porzucone przez matkę szukającą schronienia gdzieś w Paryżu. Matka w ten sposób chciała zapewnić jej przetrwanie. Owa Francuzka rozmyślała nad tym szczególnie często podczas wojny libańskiej, kiedy to wszyscy – włącznie z jej mężem i dziećmi – potępiali Izraelitów jako zbrodniarzy i morderców, a ona sama uparcie trzymała ich stronę.
Znała Aarona tylko z jego książek, mimo to napisała doń emocjonalny list o swym odkryciu.
Odpowiedział ciepłymi słowami i już po kilku dniach znalazła się na progu jego domu, prosząc by pomógł jej znaleźć rabina zdolnego ją nawrócić. Podczas kolacji zjedzonej razem z Aaronem i jego żoną Judith, zaczęła obojgu tłumaczyć, że nigdy nie czuła się związana z Francją, choć mówi i pisze po francusku, i wygląda, i zachowuje się jak typowa Francuzka. Uważała z całą stanowczością, że jest Żydówką i przynależy do rodu Izraelitów.