Następnego ranka Aaron zabrał ją do rabina, którego znał. Spytał rabbiego, czy mógłby nadzorować jej konwersję. Ten jednak odmówił, podobnie jak trzej inni, do których zwrócili się w dalszej kolejności. Każdy z nich podał mniej więcej ten sam powód odmowy: zarówno jej mąż, jak i dzieci nie należą do żydostwa, a rabini nie chcą podziałów religijnych w rodzinach.
– Przypuśćmy, że rozwiodę się z mężem i porzucę dzieci… – powiedziała. Tak się jednakże składa, że kocha swoją rodzinę, więc rabin nie potraktował tych słów poważnie.
Przez cały tydzień w Jerozolimie niczego w sprawie nie wskórała i zbliżał się nieuchronnie czas powrotu do Francji, a ona wciąż pozostawała katoliczką. Wreszcie, na dzień przed odlotem, jadła kolację u Appelfeldów i tam Aaron i Judith, nie mogąc już patrzeć na jej przygnębienie, oznajmili nagle:
– Jesteś Żydówką! My, Appelfeldowie, oświadczamy, że jesteś Żydówką! Widzisz… nawróciliśmy cię!
Kiedy tak siedzieliśmy w restauracji i naśmiewaliśmy się z tej niecodziennej historii, Aaron, mały, niepozorny człowiek o okrągłej twarzy, przy tym zupełnie łysy, zdał mi się nagle dobrotliwym czarodziejem; jakby wdał się w swego legendarnego imiennika, mojżeszowego brata. „Nie miałby żadnych problemów, napisałem potem we wprowadzeniu do naszego wywiadu, z zamienieniem się w magika, który zaprasza dzieci na urodzinowe przyjęcia, wyciągając przy tym gołębie z cylindra… Jego uprzejma i delikatna fizjonomia kojarzy się raczej z zajęciem prestidigitatora niż twórcy wspaniałych nowel o zniknięciu z całego kontynentu europejskiego Żydów, w tym jego własnych rodziców…” Sam Aaron zdołał ocalić życie, uciekając w wieku dziewięciu lat z obozu koncentracyjnego, a potem ukrywając się, błąkając samotnie po lasach albo pracując jako parobek u wieśniaków aż do wyzwolenia, jakie przynieśli Rosjanie. Nim znalazł się w obozie, pędził dzieciństwo w dostatku, wśród Żydów z Bukowiny. Wychowywały go niańki, kształcili prywatni nauczyciele, chadzał w najlepszych ubraniach.
– Zostać nazwany Żydem przez Appelfelda – powiedziałem – to żadna ujma. Masz prawo określać tak ludzi. Próbowałeś nawet zrobić to ze mną.
– O nie, Philipie. Ty byłeś Żydem na długo przedtem, nim się zjawiłem.
– Nigdy takim zupełnym, stuprocentowym, jak zdajesz się to sobie wyobrażać.
– Właśnie tak: stuprocentowym i niepoprawnym. To ty sam starasz się ukryć to, co dla mnie oczywiste.
– Na takie stwierdzenie – powiedziałem – nie mam już kontrargumentu.
Zaśmiał się cicho i rzekł:
– To dobrze.
– Ale powiedz mi, czy wierzysz w wyobrażenie o sobie tej francuskiej profesor?
– Nie dyskutuję o tym, w co wierzę.
– W takim razie zastanówmy się, w co ona wierzy. Czy nie przyszło jej do wykształconej, profesorskiej głowy, że podrzucono ją w kościele, ponieważ nie była Żydówką? A jej poczucie wyobcowania nie wynika z faktu, że urodziła się Żydówką, lecz że poznała smak sieroctwa jak wielu innych ludzi? Poza tym, czy matka Żydówka pozostawiłaby ją na pastwę losu przed samym wyzwoleniem, gdy zaczynała już świtać nadzieja na wyratowanie? Nie, nie… zbyt wiele wskazuje na to, iż jej semickie pochodzenie jest bardzo wątpliwe.
– Wątpliwe, ale nadal możliwe. Nawet gdyby alianci zbliżali się już do miasta, to wciąż w grę wchodziło tych kilka dni śmiertelnego zagrożenia. A przetrwanie w kryjówce, w jakiejś norze, z płaczącym niemowlakiem na ręku, wcale nie musiało być takie oczywiste.
– To jej argument.
– Jeden z jej argumentów.
– No tak, wymyślić można właściwie wszystko… – powiedziałem i naturalnie natychmiast pomyślałem o człowieku, któremu przyszło do głowy, że będzie mną. Czy on istotnie myśli, że jest mną?
– Wyglądasz na zmęczonego – stwierdził Aaroii – i zdenerwowanego. Nie jesteś dziś chyba w formie.
– Nie muszę. Ktoś stara się za mnie.
– Jednak nic więcej nie ukazało się w gazetach… W każdym razie nie natknąłem się na nic nowego.
– Tylko że on nie spasował, jestem tego pewien. Jak go powstrzymać? Ja sam na pewno nie zdołam.
Czy powinienem w ogóle próbować? A ty co byś zrobił? Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach angażowałby się w to? – zdałem sobie sprawę, że gdy nie było obok Claire, przyjąłem jej punkt widzenia. – Czy powinienem zamieścić notatkę w „The Jerusalem Post” i poinformować obywateli Izraela o tym oszuście, odciąć się oficjalnie od wszystkiego, co robi i mówi w moim imieniu?
Całostronicowe wyjaśnienie szybko załatwiłoby sprawę. Mógłbym wystąpić w telewizji. Albo jeszcze lepiej po prostu iść na policję, ponieważ ten gość zapewne posługuje się fałszywymi papierami. Wiem, że musiał naruszyć jakieś przepisy prawne.
– A jednak nie robisz nic.
– Cóż, coś jednak zrobiłem. Zadzwoniłem do niego po telefonicznej rozmowie z tobą. Do hotelu King David. Podyskutowałem z nim zgrywając dziennikarza.
– No, wydajesz się zadowolony z tego powodu… Teraz dopiero wyglądasz w porządku.
– Hm, to było nawet całkiem zabawne. Tylko co, Aaronie, ja mam teraz zrobić? Sprawa jest zbyt groteskowa, żeby brać ją poważnie, i za poważna, by ją lekceważyć. I doprowadza mnie do stanu, z którego właśnie przez długie miesiące usiłowałem się otrząsnąć. Wiesz, co jest istotą załamania? Zapadnięcie się własnego mikrokosmosu. Utopienie się w swoim wnętrzu. Przybywając tutaj miałem jasną wizję: odnajduję siebie w Jerozolimie, spotykam się z Appelfeldem, taplam się w morzu swej drugiej jaźni… zapanowuję nad nią. Zamiast tego zajmuję się tym niby prawdziwym sobą, o którym nie myślę dniami i nocami… Nie tą wersją, która działa śmiało w żydowskiej części Jerozolimy, lecz mną rzeczywistym, kryjącym się wśród Arabów.
– A więc to dlatego zatrzymałeś się właśnie tutaj.
– Tak… Ponieważ nie przyleciałem tu dla niego. Przybyłem na spotkanie z tobą. Zrozum, Aaronie, to był prawdziwy powód, to nadal jest prawdziwy powód – i z kieszeni marynarki wyciągnąłem kartkę, na której napisałem na maszynie pytania dotyczące jego twórczości. – Zacznijmy. Do diabła z nim.
Przeczytaj to.
Na kartce widniało: Odnalazłem w twojej prozie echa pisarstwa dwóch środkowoeuropejskich twórców z poprzedniej generacji – Brunona Schulza, polskiego Żyda, piszącego po polsku i zabitego przez hitlerowców w rodzinnym Drohobyczu, zamieszkanym przez Żydów galicyjskim mieście, gdzie uczył w szkole, oraz Kaiki, Żyda z Pragi, piszącego po niemiecku i żyjącego wedle słów Maxa Broda „głównie w rodzinnym kręgu” przez większość swego czterdziestoletniego istnienia. Powiedz mi, jak wielki wpływ na twą wyobraźnię wywarli Schulz i Kafka?…
Rozmawialiśmy przy herbacie o Schulzu i Kafce, a także – choć już nieco sensowniej – o moim drugim wcieleniu, aż wreszcie poczuliśmy się zmęczeni i zdecydowaliśmy, iż czas wracać do domu.
Tak, myślałem, oto droga – zapomnij o przykrych i niejasnych sprawach i skup się na celu. Z wszystkich osób, jakie pomagały mi powrócić do sił – mam na uwadze głównie Claire, Berniego, wszystkich lekarzy – postawiłem na Aarona. Stwierdziłem, że to on ostatecznie wyciągnie mnie z bagnistej rzeki, przywróci niemal utraconą wiarę w siebie, w tę część osobowości, nad którą można było pomyśleć i podyskutować i która zwyczajnie rozpłynęła się w mgle halcionu, kiedy jeszcze pozostawałem przekonany, że nie będę już w mocy normalnie rozumować. Halcion zrujnował nie tylko moją egzystencję, co samo w sobie stanowiło tragedię, ale i poczynił spustoszenie w mym umyśle. Liczyłem jednak na Aarona, na jego dojrzałość, która konwulsyjnie ukształtowała się w najbardziej okrutnych okolicznościach.